7/15/2020

Vice Squad (1982)

dir. Gary Sherman



Ramrod (Wings Hauser) jest alfonsem, a przy okazji – skończonym szują. Po tym jak jedna z jego podopiecznych ucieka spod jego kurateli, ten odnajduje ją i zakatowuje na śmierć. Ramrodowi depcze po piętach glina z obyczajówki, detektyw Tom Walsh (Gary Swanson). Ponieważ brak dowodów na winę zbira uniemożliwia jego aresztowanie, gliniarz zgarnia do współpracy prostytutkę o ksywce Princess (Season Hubley). Dziewczynie udaje się nagrać na taśmę wyznanie Ramroda, że ten czerpie zyski z nierządu, co wystarcza aby wpakować go za kratki. Sadystycznemu alfonsowi udaje się jednak zbiec, a jedynym jego pragnieniem jest teraz zemsta na osobie, która go „wystawiła”…



Ach, te pojebane lata 80.! W żadnej innej dekadzie nie mogłoby powstać dzieło tak bezwstydne, jak „Vice Squad”. Już jedna z pierwszych scen, w której czarny charakter spuszcza łomot prostytutce przy użyciu drucianego wieszaka (!), pokazuje że jechać będziemy na krawędzi. Wprawdzie kamera z reguły oszczędza widzowi bezpośredniego wglądu w dokonywane akty przemocy – większość z nich rozgrywa się poza kadrem – nie zmienia to jednak faktu, że filmowi Gary’ego Shermana (m.in. swietny horror „Dead & Buried” z 1981 roku) daleko do poczciwej opowiastki na dobranoc. Znajdujemy się w tętniącym nocnym życiem Los Angeles, gdzie na chodnikach wzdłuż Sunset Boulevard damy lekkich obyczajów oferują swe wdzięki przechodniom, a wszechobecne neonowe szyldy reklamują rozpustę we wszelakiej formie. To nie kraina spełnionych marzeń, a miejsce pełne wyrzutków i rzezimieszków. Na tym tle toczy się pojedynek szlachetnego gliniarza i bezwzględnego zwyrodnialca, w którym stawką jest życie samotnej matki, która kupczy swym ciałem, by zapewnić byt córce (jeśli więc ktoś chce, to znajdzie się tutaj nawet rys "melodramatyczny"…). 



Oprócz sugestywnego klimatu zepsucia, film w największym stopniu „niesie” osoba Hausera, który w roli Ramroda szarżuje ile wlezie, by zapewnić widzom możliwie jak największą dawkę emocji i frajdy. Jego bohater to skończony socjopata, wyzuty z jakichkolwiek ludzkich uczuć, a przy tym facet który pojęcie „strachu” zna zapewne jedynie ze słyszenia. Zrobi wszystko, byle nie dać się złapać, choć jednocześnie jego pragnienie zemsty jest tak nieodparte, że nie cofnie się przed niczym, by dopiąć swego. Paskudny typ i zarazem kapitalna kreacja, która nie pozwala oderwać wzroku od ekranu ilekroć ten drugoligowy wymiatacz pojawia się na ekranie. Jako ciekawostkę można dodać fakt, iż Hauser dodatkowo dał tutaj pokaz swoich możliwości wokalnych w towarzyszącym napisom początkowym i końcowym utworze „Neon Slime”. Możliwości tych ocenie poddawać nie zamierzam, uważam jednak że syczany wściekłym głosem tekst piosenki doskonale pasuje do zawartości obrazu. 


„Vice Squad” jest więc B-klasowym, naładowanym po brzegi akcją doznaniem, którego wręcz nie może odtrącić żaden miłośnik grindhouse’owej rozpusty. Brud ulic Miasta Aniołów, przerysowane aktorstwo, niekoniecznie „mądra” fabuła i ejtisowy feeling – wszystko to składa się na cudownie popaprany seans. Po prawdzie, film Shermana posiada dziś grono oddanych zwolenników, jednocześnie pozostając daleko poza czołówką obskurnych ulubieńców dekady. Chyba niesłusznie, bo pod wieloma względami to kwintesencja jej roztrzepanego stylu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz