4/05/2017

Kong: Skull Island (2017)

dir. Jordan Vogt-Roberts


Jeżeli sądziliście, że po filmie Petera Jacksona macie spokój z King Kongiem przynajmniej na najbliższe ćwierćwiecze, to znaczy że nie doceniacie palącej potrzeby odgrzewania kotletów przez wielkie hollywoodzkie studia. Wielka Małpa powróciła, aby zdyskontować sukces innego legendarnego stwora: najwyraźniej po "Godzilli" Garetha Edwardsa, zapotrzebowanie na demolkę w wykonaniu przerośniętych, egzotycznych bestii ponownie wzrosło. Kong jeszcze raz musi udowodnić, że "Król jest tylko jeden".



Akcja "Wyspy Czaszki" toczy się w 1973 roku, u schyłku wojny w Wietnamie. Grupa geologów organizuje wyprawę na niezbadaną do tej pory, samotną wyspę na Pacyfiku. Naukowcom udaje się skaptować do udziału w swej misji doświadczonego tropiciela, panią fotograf oraz oddział amerykańskich żołnierzy, dla których będzie to ostatni wypad w nieznane przed powrotem z wojny. Żaden z uczestników akcji nie podejrzewa nawet, z jak śmiertelnym niebezpieczeństwem przyjdzie im się zmierzyć w trakcie tej ekspedycji...



Przyznam szczerze, że obietnica osadzenia klasycznej historii przygodowej w "wietnamskich" dekoracjach, podziałała na mnie niezwykle nęcąco. Kampania reklamowa, w której znajdziemy nawiązania do "Czasu apokalipsy" (nazwiska postaci pokroju Marlow czy Conrad, to z kolei oczywiste ukłony w stronę "Jądra ciemności" i autora książki) okazała się być strzałem w dziesiątkę. W tej sytuacji gotów byłem nawet przetrawić obowiązkową w przypadku współczesnego kina rozrywkowego rozpierduchę rozpisaną na orkiestrę CGI.



Czy dostałem to, czego bym pragnął? Cóż, zależnie od oczekiwań, film Vogta-Robertsa będzie albo niezwykle pozytywnym zaskoczeniem albo... zaskoczeniem wcale znowu nie aż tak wielkim. "Kong: Skull Island" to bowiem nic innego jak wzorcowy blockbuster, który za swój punkt honoru stawia dostarczanie zabawy. Trzeba mu oddać, że jest w tym nieporównanie bardziej skuteczny od rozbijających box office hitów pokroju "Jurassic World" czy kolejnego "Dnia Niepodległości". Debiutujący za sterami wysokobudżetowego widowiska reżyser wie, jak stopniować napięcie, kiedy przycisnąć pedał gazu, a kiedy uderzyć w tony sentymentalne. To frajda dla małych i dużych, odtwórcza, ale zręczna, a przy okazji podlizująca się pokoleniu widzów, które - tak jak sam twórca - na klasycznych przedstawicielach kina Nowej Przygody uczyło się, czym jest pojęcie "magii kina". 



Czuć w tej żonglerce schematami (i cytatami) pasję i lekkość, a niektóre kadry to wręcz arcydzieła komputerowej sztalugi. Jest też masa dobrego rocka z epoki na soundtracku oraz gwiazdorska obsada złożona ze "znanych i lubianych". Teoretycznie wszystkie te składowe zasługują na uznanie ze strony spragnionego oddechu od codzienności widza. I w zasadzie mógłbym panu Robertsowi przyklasnąć, bo to jeden z lepszych filmów przygodowych ostatnich kilkunastu lat. Przynajmniej do pewnego momentu. Bo sam finał, co już zdaje się być tradycją w podobnych przypadkach, znów sprowadza się do mechanicznej i zgoła bezsensownej rozwałki. Nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni, wychodziłem z kina z mieszanymi odczuciami i odrobiną niesmaku po nieprzyzwoitej orgii efektów specjalnych, które "skradły" show aktorom. Cóż, może kiedyś w końcu się uda bez tego...

Ocena: ***½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz