Mickey (Justin Timberlake) jest ratownikiem z plaży na Coney Island. Pewnego dnia poznaje Ginny (Kate Winslet), niespełnioną aktorkę, która obecnie zarabia na życie jako kelnerka. Ginny tkwi w nieszczęśliwym związku z Humptym (James Belushi), trzeźwym alkoholikiem i prostakiem. Wspólnie wychowują jej kilkuletniego syna z pierwszego małżeństwa. Sfrustrowana kobieta bez większych oporów ulega urokowi przystojnego ratownika, który obsypuje ją komplementami i zabiera na romantyczne spacery po mało uczęszczanych zakamarkach Nowego Jorku. Romans kwitnie w najlepsze, gdy na horyzoncie pojawia się Carolina (Juno Temple), dwudziestosześcioletnia córka Humpty'ego, ukrywająca się przed zbirami nasłanymi przez jej męża, wpływowego mafiozo. Mickey zakochuje się w młodej i urodziwej dziewczynie, jednocześnie jednak nie potrafi zamknąć związku z Ginny...
Po raz pierwszy od paru ładnych lat, gotów jestem przyznać, że Woody Allen mnie rozczarował. Sytuacja jest tu analogiczna, jak w przypadku "Wszystko gra" i "Nieracjonalnego mężczyzny" - wówczas reżyser "Manhattanu" brał na warsztat Dostojewskiego, tym razem, tak jak przy okazji "Blue Jasmine", serwuje wariację na temat "Tramwaju zwanego pożądaniem". Proporcje są identyczne: "Nieracjonalny..." i "Na karuzeli..." to filmy znacznie słabsze od swych poprzedników. O ile jednak w pierwszym z wymienionych tytułów, pomieszanie tonacji komediowo-dramatycznej dawało się jakoś kupić, o tyle w najnowszym dziele Nowojorczyka rozdźwięk między typowo allenowską miłostką, a ponurą konstatacją budzi już sprzeciw. Początkowe, lekkie frazy pasują jak pięść do nosa względem depresyjnych tonów z finału, gdzie na domiar złego istotną kwestię odgrywa wątek gangsterski. Allen wciąż porusza się po tym samym terytorium, coraz częściej jednak gubi panowanie nad spójnością konwencji. Raz więc mamy komedię romantyczną z przerysowanymi wtrętami rodem z kryminału, kiedy indziej - nieprzekonującą tragedię antyczną. Najgorsze zaś w tym wszystkim to, że każdy z tych tematów twórca już przerabiał i to ze znacznie lepszym skutkiem.
Oczywiście, jako miłośnik twórczości reżysera, jestem w stanie dostrzec jasne strony tej rozchwianej stylistycznie historii. Przepiękne na ten przykład, miejscami po wirtuozersku odrealnione, są zdjęcia Vittorio Storaro (obaj panowie współpracowali już ze sobą przy okazji "Café Society"). Przyjemnie osadzona jest też owa opowieść w latach 50. XX wieku - wiadomo wszak, że Allen czuje te retro-klimaty jak mało kto. Nieodmiennie dobre jest też aktorstwo: Winslet tworzy kreację może i balansującą na granicy groteski, ale wciąż wypada przekonująco (choć zachwytów na miarę roli Cate Blanchett z "Blue Jasmine" się nie spodziewam), a Timberlake po raz kolejny udowadnia, że przed kamerą czuje się wcale nieskrępowany i posiada naturalny talent. Belushi na drugim planie niby stanowi tylko tło, udaje mu się jednak uczłowieczyć postać gbura i damskiego boksera, jaka przypadła mu w udziale. O występie Temple powiedzieć można zaś tyle, że to kolejna uwodzicielska allenowska figura: ma przede wszystkim dobrze wyglądać, braki intelektu nadrabiając głębokim dekoltem.
Nie od dziś wiadomo, że kiedy brak mu pomysłów, pan Allen zagląda do szuflady i wyciąga z niej stare pomysły, niejednokrotnie średnio błyskotliwe. Przy jego tempie kręcenia ciężko jednak byłoby utrzymywać wciąż ten sam wysoki poziom merytoryczny i jakościowy kolejnych dzieł. Może rzecz też w tym, że znacznie łatwiej przyswaja się nieświeże, ale wciąż przyjemne w odbiorze błahostki pokroju "Miłości w blasku księżyca" czy nawet zeszłorocznej, amazonowej "wtopy" pod tytułem "Crisis in Six Scenes", aniżeli mizantropijne, ocierające się o banał rozważania. Bo że piekło nie zna furii takiej, jak wzgardzona kobieta, wiemy przecież nie od dziś. Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz