Debiutancka fabuła autorstwa Benha Zeitlina doceniona została na kilku znaczących festiwalach, wliczając w to canneńskie wyróżnienia w sekcji "Un Certain Regard" i nagrody w Sundance (dla najlepszego dramatu i za zdjęcia). Mamy więc, w tym przypadku, do czynienia z tzw. "kinem artystycznym". Przepis na takowe w dzisiejszych czasach jest względnie prosty: wystarczą niewyraźne, roztrzęsione ujęcia z ręki (wszak kto powiedział, że widz musi wiedzieć, co się dzieje na ekranie), ziarnisty obraz i odrzucenie tradycyjnej fabuły. Sukces wśród międzynarodowego gremium "wysublimowanej" krytyki - gwarantowany.
Oczywiście, gdyby wszystko było takie proste, to nawet dziesięciolatek z Syberii, któremu wpadła w ręce komórka, mógłby być powszechnie uznanym wizjonerem współczesnego kina. Dlatego warto się zabezpieczyć: nieodłącznym elementem "kina artystycznego" XXI wieku jest więc delikatny szantaż. Jego reguły także nie należą do skomplikowanych i, gdy raz już się je "załapie", to można zbierać laury praktycznie w nieskończoność. Sęk bowiem w tym, aby wybrać sobie jakąś mniejszość, czy to wyznaniową, czy też rasową lub seksualną, której zasady miłościwie nam panującej i niestrudzenie lansowanej politycznej poprawności nie pozwolą nikomu otwarcie zdyskredytować. Następnie pokazujemy brud i ubóstwo, w jakich owa społeczność egzystuje i - last but not least - przefiltrowujemy je przez dziecięce postrzeganie. A raczej przez to, jak dorosły wyobraża sobie, że dziecko mogłoby takowy świat postrzegać...
Wszystkie powyższe elementy zawarte zostały w "Bestiach z południowych krain", najnowszym objawieniu kina niezależnego i - rozumie się samo przez się - niepokornego. Nie należy, broń Boże, być wywrotowcem z prawdziwego zdarzenia, bo w ten sposób można się komuś narazić. Lepiej wzruszać za pomocą tanich sztuczek, poruszać nieczyste sumienia odzianych w futra i biżuterię możnych świata kultury, pokazując im, że w krajach Trzeciego Świata ludzie żyją bez klimatyzacji i jedzą z podłogi. Być może, gdyby film Zeitlina był pierwszym okazem tego typu desperacji, ja również dałbym się nabrać. Wzruszałbym się losem małej Hushpuppy, która egzystuje w patologicznych warunkach zbiorowego alkoholizmu i rozmawia z prehistorycznymi Turami (tu wkrada się element "realizmu magicznego", który w cenie jest od czasów Marqueza). Niestety, podobnych knotów, które bezładnym montażem maskują brak reżyserskiego warsztatu i umiejętności prowadzenia aktorów, było już wiele. Wiele także podobnych nadejdzie, zważywszy, że współczesne kino znajduje się w impasie.
Osobiście jednak uważam za szczyt hipokryzji twierdzenie, że tego typu pretensjonalne popisy amatorskiej beztroski są jedyną odpowiedzią na zalewającą nas hollywoodzką magmę. Wciąż można opowiadać ciekawe fabuły przy niskim nakładzie środków. Najpierw jednak trzeba wiedzieć, o czym się chce opowiadać. Pan Zeitlin poszedł drogą najmniej wyboistą i wycelował we współczesne "metroseksualne" gusta, w przypadku których granica pomiędzy realną sztuką, a niestrawnym bełkotem całkowicie się zatarła. Po cóż bowiem trudzić się nad kompozycją kadrów, bawić w psychologię postaci i niewygodne dwuznaczności, skoro i tak wiadomo, że nikt by tego nie docenił.
Smutna rzeczywistość "globalnej wioski" zmiotła już dawno temu kulturę wysoką pod dywan. Dziś o byciu "artystą" decyduje szal na szyi w środku lata i fikuśny kapelusz na czubku głowy. Ja niestety ciężko znoszę upały, więc szaliki odpadają, nie lubię także, gdy ktoś stara mi się wmówić, co winno łechtać mą duszę estety, a co nie. Jeżeli jednak, drogi widzu, chciałbyś się dowartościować i zabłysnąć w towarzystwie znajomością kina "ambitnego", to seans może się okazać nieunikniony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz