Nie ma nic bardziej malowniczego, niż wielka metropolia nocą. Rozjarzone tysiącami świateł panoramy, migające neony zapraszające do przybytków rozpusty wszelakiej, podejrzane zaułki i miejsca, o których Bóg zapomniał. Świadomi owych walorów filmowcy chętnie wybierają spowite snem miasto jako tło dla swych fabuł. Jest bowiem coś niezwykle pociągającego w dwuznacznej atmosferze, jaka emanuje z opustoszałych ulic, gdzie zdarzyć się może wszystko i z reguły "wszystko" nie oznacza nic dobrego.
W "Wolnym strzelcu" naszym przewodnikiem po nocnym Los Angeles zostaje Lou Bloom (Jake Gyllenhaal). Poznajemy go jako wyspecjalizowanego w drobnych kradzieżach i szemranych interesach kombinatora. Zwrot w jego marnym żywocie stanowi pozornie mało znaczące wydarzenie: będąc świadkiem wypadku drogowego, spotyka ekipę "wolnych strzelców", którzy utrwalają na taśmie kryminalne życie Miasta Aniołów, by następnie pozyskane materiały z miejsc zbrodni sprzedawać stacjom telewizyjnym. W ten sposób Lou odkrywa swoje przeznaczenie i uzbrojony w zakupioną na kredyt kamerę rusza na łowy...
Jak nietrudno sobie wyobrazić, pierwsze próby naszego bohatera w nowym fachu są dosyć nieporadne, potrafi on jednak uczyć się na błędach i gdy już pojmie zasady gry, staje się graczem niezrównanym. Lou jest bowiem kimś w rodzaju dużego dziecka: błyskawicznie chłonie wiedzę, bystry, wiecznie czujny, nie jest wszak zdolny doświadczać uczuć wyższych, obca jest mu zarówno empatia, jak i zdolność moralnej oceny własnych poczynań. Z takimi kwalifikacjami, ma ogromne szanse na zrobienie kariery w siedlisku zbrodni i zepsucia, jakim jest Los Angeles. Przewagę nad konkurencją daje mu brak skrupułów oraz gotowość do przekraczania granic. W pewnym sensie jest to rola-samograj, co jednak nie umniejsza faktu, iż wcielając się w swoją postać, Gyllenhaal odwalił kawał dobrej roboty. Patrząc na jego bohatera, odnosimy wrażenie, że obserwujemy robota, którego elektroniczny umysł przyswaja wiadomości z otoczenia, by po ich przekonwertowaniu, jak najszybciej uczynić z nich swoją broń. To wyrachowana, działająca w sposób systematyczny gnida, szumowina najgorszego sortu, paradoksalnie jednak wymykająca się ocenie i potępieniu ze strony widza właśnie ze względu na jej emocjonalny chłód. Lou w ujęciu Gyllenhaala to perfekcyjny socjopata, dla którego cel uświęca środki w rozumieniu dosłownym. Celem zaś jest wyniesienie samego siebie na piedestał.
Debiutujący za kamerą Dan Gilroy wybrał temat niełatwy, bo i niezwykle ograny, jednak z zadania wyszedł obronną ręką. Portretując środowisko sępów żerujących na ludzkim nieszczęściu w myśl zasady, że "dobre wiadomości to żadne wiadomości", nie popada w moralizatorskie tony, a zręcznie podkręca tempo akcji, podlewając ją czarnym humorem. Sceny, w których Bloom wygłasza pełne pasji tyrady oparte na wyczytanych w Internecie "mądrościach", ocierają się o groteskę, stanowiąc jednocześnie zgrabne podsumowanie dzisiejszych czasów, gdy dostępna wiedza jest tak rozległa, jak i wybiórcza. Stylowe zdjęcia Roberta Elswita i efektowny montaż przydają przedsięwzięciu splendoru, a znikome z początku napięcie, w drugiej połowie filmu eksploduje z hukiem, gwarantując dwie godziny satysfakcjonującej rozrywki. Co prawda, niektóre spośród zastosowanych tutaj chwytów wydają się być aż nadto oczywiste, nie wszystkie zwroty akcji idą w parze z logiką, jednak obraz Gilroya nadrabia mankamenty za pomocą bardzo konkretnych środków. Klucze do sukcesu stanowią w tym przypadku werwa, sugestywność świata przedstawionego i pierwszoplanowy bohater, którego siła przebicia żadnego widza nie pozostawi obojętnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz