Był sobie człowiek... Nazywał się John Curtis Holmes. W annałach przemysłu pornograficznego zapisał się jako jedna z jego największych ikon, w czym niebagatelną rolę odegrało jego rekordowych rozmiarów przyrodzenie. Przez publiczność zapamiętany został jako prywatny detektyw Johnny Wadd, w którego wcielał się z sukcesem na przestrzeni lat. Jak sam twierdził, w trakcie swego barwnego życia uprawiał seks z blisko czternastoma tysiącami partnerek. Imponująca liczba, nawet jeśli została ona nieco zawyżona przez głównego zainteresowanego, który znany był jako mitoman i niepoprawny kłamca. Poza cyklem przygód Wadda, Holmes wystąpił w niezliczonej ilości produkcji "dla dorosłych", z których przynajmniej kilka zasługuje na szczególną uwagę osób zainteresowanych tematem.
Do takich tytułów z pewnością zalicza się obraz pod jakże wymownym tytułem "Eruption". Nie będących w temacie śpieszę poinformować, iż film Stanleya Kurlana jest porno-remakiem "Podwójnego ubezpieczenia", klasycznego przedstawiciela stylistyki noir z 1944 roku. Podobnie jak w arcydziele Billy'ego Wildera, na pierwszym planie mamy tutaj agenta ubezpieczeniowego, który traci głowę dla ponętnej mężatki i daje się jej wmanewrować w plan zakładający zamordowanie bogatego męża.
Punkt wyjścia identyczny, jednak z miejsca daje się zauważyć, że w tym przypadku w scenariuszu swych palców bynajmniej nie maczał Raymond Chandler. Nikt tu nie zamierza kokietować, ani bawić się w subtelności. Naszemu bohaterowi obce są rozterki i skrupuły, toteż po błyskawicznym rozważeniu propozycji współudziału w zbrodni, przystępuje do akcji. Poprzez "akcję" rozumieć należy oczywiście nie opracowywanie w najdrobniejszych szczegółach zabójstwa, które przynieść ma kochankom milion dolarów z polisy ubezpieczeniowej, lecz zadowalanie niewiast. Holmes, jak przystało na rasowego ogiera, wie, że od słów ważniejsze są czyny, więc zamiast gadać po próżnicy, po prostu robi to, w czym jest najlepszy. Wplecione w nader wątłą fabułę sceny penetracji i fellatio zrealizowane zostały niekiedy ze sporą dozą fantazji (sztuczka z dzieleniem ekranu na dwoje!), czego nie można już niestety powiedzieć o liniach dialogowych, które w najlepszym razie wywołują rozbawienie. Pomińmy także kwestię gry aktorskiej, która, jak zapewne widzowie wiedzą, w uniwersum potrójnej litery "X", polega na czymś zupełnie innym niż w, dajmy na to, Royal Shakespeare Company. Powiedzmy po prostu, że praca na planie to też nie przelewki. Kogo nie przekonuje tłumaczenie, że konwencja gatunku ma swoje wymogi i pewnych uwarunkowań przeskoczyć nie sposób, zawsze może zadowolić się malowniczymi widokami hawajskiego raju. Chociaż tych widzów odsyłałbym raczej do reportaży emitowanych na kanałach pokroju Travel.
Namiętność, chciwość, zbrodnia - motywy wiecznie obecnie w ogólnie pojmowanej sztuce, w "Eruption" sprowadzone zostają do jednego wspólnego mianownika. Seks, kopulacja, prokreacja, miłość - zwał jak zwał. Coś w każdym razie jest na rzeczy: czyż nie tkwi w takiej "zwierzęcej" wizji naszej natury ziarnko prawdy? Pozostaje wprawdzie silna wątpliwość, czy jakakolwiek podobna (czyt. głębsza) myśl przyświecała twórcom omawianej pozycji, prawdą jednak jest, że dobrze mieć dużego penisa. Przynajmniej nie ma wątpliwości co do tego, czemu się w życiu poświęcić.
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń