Wyobraźcie sobie, że słynna "Gorączka" powstała całą dekadę wcześniej, mniej więcej właśnie wtedy, gdy Michael Mann realizował swego "Manhuntera" według powieści Thomasa Harrisa. Nawet z Pacino i De Niro w obsadzie, byłby to zupełnie inny film. Zapewne bardziej uległy wobec schematów gatunkowych, z pewnością bardziej kiczowaty i ekstrawagancki, w duchu, do jakiego przyzwyczaiły nas szalone lata 80. Widzicie już tę wybuchową mieszankę? Dwóch gigantów ekranu po raz pierwszy w jednym kadrze, a nad całością unosi się atmosfera rodem z "Policjantów z Miami".
Tym, których wyobraźnia jest zbyt uboga, a także wszystkim innym zainteresowanym, polecam seans "L.A. Takedown". Ten telewizyjny film pierwotnie zaplanowany był jako pilot serialu, projekt jednak zarzucono i skończyło się na pojedynczej odsłonie, o której istnieniu błyskawicznie świat zapomniał. A może raczej zapomniałby, gdyby po latach Mann nie powrócił do historii, tyle, że z myślą o wysokobudżetowej, bogatej w "nazwiska" produkcji kinowej.
Fabuły przybliżać szczegółowo raczej nie trzeba, gdyż jest ona identyczna, jak we wspomnianym hicie z 1996 roku. Ot, prosta historia o gliniarzu tropiącym przebiegłego kryminalistę. Realizacja, jak na przystało na dziecko "małego ekranu" ówczesnych lat, jest toporna, szwankuje montaż, siermiężne dialogi budzą śmiech, aktorstwo - poza kilkoma wyjątkami - na poziomie opery mydlanej. Jest jednak coś, co sprawia, że od "Wydarzyło się w Los Angeles" nie sposób oderwać wzroku. To klimat, gęsty, pełen powabu, wyciśnięty prosto z serca wielkiego miasta. Użyty w formie tematu przewodniego cover "L.A. Woman" w wykonaniu Billy'ego Idola nie tylko cieszy uszy, ale też doskonale podsumowuje całokształt: skromny "akcyjniak" Manna swój wigor i oryginalny sznyt zawdzięcza żyjącej własnym życiem metropolii, z niej czerpie inspirację i dla niej jest poniekąd peanem. Poetyckie przyrównanie Los Angeles do kobiety, jakiego dopuścił się Jim Morrison, wydaje się być bliskie wielu filmowcom, Mann jest jednym z tych, którzy pojmują czym w istocie jest "dusza miasta". Widać to w sposobie, w jaki portretuje miejską przestrzeń, eksponując jej ciemną stronę, ukrytą za blichtrem neonowych świateł.
Nie będzie przesadą stwierdzenie, że "L.A. Takedown" to w zasadzie destylat całych lat 80., z ich zamiłowaniem do obciachu i bufonady, ujmowania wszystkiego w cudzysłów. Twardzi faceci z fryzurami prosto z salonu piękności są do tego stopnia macho, że nie przynoszą im ujmy nawet seledynowe marynarki, pod którymi nieodmiennie kryje się skórzana kabura. Sportowe samochody i piękne niewiasty to ich ulubione gadżety, ale ciężko ich winić: przecież na co dzień muszą zbawiać świat. Słowem: zacna stylistyka noir, przefiltrowana przez pojmowanie "bycia cool" w erze szczytowej popularności formacji pokroju Wham! czy Kajagoogoo. Idąc dalej tym tropem myślenia, istnieje duże prawdopodobieństwo, że seans "L.A. Takedown" nie odmieni waszego życia, jeśli jednak kupujecie przytoczoną przeze mnie konwencję, to z pewnością czas nań poświęcony nie będzie też zmarnowanym.
Ocena: ****
Pierwowzór sceny "pokojowego" spotkania De Niro i Pacino:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz