10/02/2016

Fat Man and Little Boy (1989)

dir. Roland Joffé


6 sierpnia o godzinie 8:15 rano na Hiroszimę spadła bomba atomowa pieszczotliwe zwana "Little Boy". W obliczu niechęci Japończyków do bezwarunkowej kapitulacji, Stany Zjednoczone pod przewodnictwem prezydenta Harry'ego Trumana podjęły decyzję o kolejnym ataku. Trzy dni po pierwszej eksplozji, rankiem 9 sierpnia, "Fat Man" wybuchł nad Nagasaki. Drugie uderzenie ostatecznie zakończyło II Wojnę Światową, według szacunków przyspieszając finał konfliktu o kilka miesięcy. Do dziś, nuklearna zagłada dwóch japońskich miast pozostaje jedynym w historii przykładem zbrojnego użycia broni jądrowej. Postawa Amerykanów w tych ostatnich dniach najokrutniejszej wojny czasów nowożytnych wciąż jednak budzi kontrowersje i wątpliwości.  


Bombę atomową w swym arsenale, jak przez długi czas podejrzewał amerykański wywiad, mieli mieć również naziści, jak się jednak okazało - niemieccy naukowcy w swych postępach byli lata świetlne za jankesami. Prace Stanów nad pozyskaniem najpotężniejszej spośród znanych ludzkości broni masowego rażenia, rozpoczęły się już w 1942 roku, pod kuratelą generała Leslie Grovesa. Postępy nadzorował doktor Robert Oppenheimer, zwany dziś "ojcem bomby atomowej". O procesie żmudnych badań i eksperymentów nad możliwością militarnego wykorzystania rozszczepienia jądra atomowego opowiada film Rolanda Joffé "Fat Man and Little Boy". 


Joffé, twórca takich filmów, jak "Misja" czy "Pola śmierci", choć posiłkuje się typowo hollywoodzkimi środkami wyrazu, skutecznie ucieka od pułapek jednowymiarowego widowiska historycznego. Niezależnie od przesłanek politycznych, jakie stały za decyzją Amerykanów, dokonany przez nich exodus dziesiątek tysięcy japońskich obywateli zasługuje na jednoznaczne potępienie. Postaci, które brały udział w konstruowaniu nuklearnego narzędzia zbrodni, na ekranie takie jednoznaczne już jednak nie są: na pierwszym planie obserwujemy rozgrywkę w wykonaniu dwóch wyrazistych charakterów. Grany przez Dwighta Schultza Oppenheimer to "cudowne dziecko" nauki, przekonany o własnym geniuszu racjonalista i egocentryk. W swej bucie i braku pokory nie zauważa, że nie tylko nie kontroluje sytuacji, jak pierwotnie sądził, ale stał się pionkiem w grze. Grze, w której stawką jest jego dusza. Kusicielem jest w tym przypadku generał Graves (Paul Newman), militarny "beton", wojak starej daty o rysie karierowiczowskim, wyznawca zasady, zgodnie z którą cel uświęca środki, celem zaś całkowite zwycięstwo, bez półśrodków. Scenariusz autorstwa Bruce'a Robinsona i Joffé'a bardzo umiejętnie wygrywa te faustowskie niuanse, kreśląc bohaterów z zaskakującą subtelnością, bez popadania w zwyczajowy banał. Newmanowski Graves to zarówno figura ojcowska, jak i uosobienie paranoidalnych lęków celnie sportretowanych przez Kubricka w "Doktorze Strangelove". Hołubiony prze środowiska akademickie Oppenheimer staje się w jego rękach bezwolną marionetką, atomowym Eichmannem, któremu pozostaje jedynie wykonywanie poleceń.  



W obliczu tak soczyście rozrysowanych relacji pierwszoplanowych, pewnym rozczarowaniem może okazać się tło, zaludnione z kolei przez postaci pozbawione większego wyrazu. Wątpliwości może budzić na przykład bohater odtwarzany przez Johna Cusacka, któremu w udziale przypada rola naiwnego, prostodusznego narratora. Jego obecność zapewne stanowić miała swoisty "wentyl bezpieczeństwa" dla widza, funkcjonując na zasadzie osoby dramatu, z którą odbiorca mógłby się utożsamiać i sympatyzować. Niestety, wprowadzenie tej persony nie owocuje w zasadzie niczym więcej, jak niepotrzebnym wątkiem miłosnym z udziałem pielęgniarki o urodzie Laury Dern. Na szczęście, ten, jak i inne spośród niekoniecznie trafionych wątków są zaledwie poboczne i nie odbierają filmowi nic z jego emocjonalnej intensywności. W jednej z najbardziej pamiętnych scen, jeden z oficjeli biorących udział w naradzie w Białym Domu, oświadcza, że użycie przeciwko wrogom nowej broni nie będzie posunięciem "honorowym", po czym opuszcza pomieszczenie, rezygnując ze swego stanowiska. Jako widzowie, w pełni się z nim zgadzamy, świadomi jednocześnie, że w przypadku tej historii, na happy end liczyć nie możemy. 



Są w obrazie Joffé'a sceny o ogromnym ładunku dramatycznym, które czynią z zakulisowych rozgrywek w cieniu jednej z najbardziej brzemiennych w skutki zbrodni w dziejach XX wieku prawdziwą ucztę. Są tu ludzie, którzy pociągają za sznurki, ludzie za którymi zawsze czai się kolejny szczebel. Jest namacalne zło, które kryje się w ideach, moralnie dwuznacznych przesłankach, które mają moc zaślepiania i zdolność niszczenia. To, czego nie ma, to obrazy apokalipsy, niewinnych jednostek, które podczas dwóch letnich poranków wyparowały z powierzchni ziemi, ofiar cudzych ambicji i powodowanych przez nie decyzji. Ale to właśnie ich mamy na myśli, gdy podglądamy poczynania architektów ich zagłady. 

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz