10/04/2016

Dellamorte Dellamore (1994)

dir. Michele Soavi


Francesco (Rupert Everett) nie należy do specjalnie przebojowych młodzieńców. Dość powiedzieć, że jego ulubioną lekturą jest książka telefoniczna, najlepszym zaś przyjacielem upośledzony w rozwoju niemowa imieniem Gnaghi (François Hadji-Lazaro). Wspólnie, ta dwójka, pilnuje porządku na cmentarzu w Buffalore. Nie jest to zadanie łatwe i przyjemne, zważywszy, że do obowiązków pary dozorców należy między innymi walka z powracającymi do życia zmarłymi. Francesco nie narzeka jednak na swój los, rzetelnie wypełniając powierzone mu zadania i skrycie podkochując się w atrakcyjnej młodej wdowie (Anna Falchi)... 


"Dellamorte Dellamore" to czwarty fabularny projekt w reżyserskiej karierze Michele Soaviego, utalentowanego spadkobiercy mistrzów włoskiego horroru pokroju Dario Argento i Mario Bavy. Patrząc na filmografię Soaviego, spokojnie można nazwać omawianą pozycję jego osobistym magnus opum: po intrygujących wprawkach z klasycznych odnóg filmowego horroru, jak "Stagefright" czy "La Chiesa", reżyser zafundował nam surrealistyczny misz-masz, który konsekwentnie wymyka się prostym, gatunkowym definicjom. Martin Scorsese podsumował jego dzieło jako jeden z najlepszych obrazów z Półwyspu Apenińskiego, powstałych w latach 90. i trzeba przyznać, że pochwała ta nie należy wcale do przesadzonych. Tym większa szkoda, że po ukończeniu "Cemetery Mana", Soavi został na długie lata wchłonięty przez czeluście włoskiej telewizji, gdzie szybko zyskał sobie opinię sprawdzonego, godnego zaufania rzemieślnika. 


Skupmy się jednak na samym filmie, albowiem należy on bezsprzecznie do najbardziej błyskotliwych próbek myśli postmodernistycznej w kinematografii drugiej połowy XX wieku. Rzecz zaczyna się niepozornie, jako wisielczy, ale zgoła wtórny komedio-horror garściami czerpiący z tradycji zombie movies, ze szczególnym wskazaniem na makabreski pokroju "Martwicy mózgu" i "Martwego zła". Bohater bez mrugnięcia okiem faszeruje łby umarlaków ołowiem, po to by z powrotem zapakować ich do trumien i zakończyć dzień pracy w swej cmentarnianej samotni. Konwencja ulega pewnej zmianie, gdy na scenę wkracza zjawiskowa piękność w żałobie, w której Francesco zakochuje się bez pamięci. Wtedy to nekrofilskie fantazje wybrzmiewają ze szczególnym wdziękiem, zgrabnie łącząc ohydę z pełną subtelności pasją nieskalanego uczucia. Erotyzm w ujęciu Soaviego potrafi być zarówno rubasznie niepoprawny (vide: Gnaghi romansujący z głową córki burmistrza), jak i pełen wykwintnej galanterii, stylowy i zmysłowy zarazem. Twórca "Sekty" balansuje na granicy groteski i chwytającego za serce romansidła dla nieprzystosowanych społecznie indywiduów ze zręcznością, której pozazdrościć mógłby najwyższej klasy linoskoczek. Fabuła skutecznie zaskakuje ciągłymi zmianami tonacji, przeskakując pomiędzy turpistyczną dosłownością właściwą konwencji kina gore, a oniryczną atmosferą i otwartą na interpretacje symboliką. Aż po wbijający w fotel finał, kiedy to sens poznanej właśnie historii, wywrócony zostaje do góry nogami. 



Komiksowy, przerysowany, okrutny, ale przecież i niespodziewanie tkliwy, "Dellamorte Dellamore" to małe arcydzieło celuloidowego kuglarstwa. Inteligentnie pogrywająca z oczekiwaniami widza opowieść, o konstrukcji tak karkołomnej, że podziw budzi sam fakt, iż udało się to wszystko przekuć w obrazy, bez popadania w fałszywe tony. Ujęte w pełnych finezji kadrach Mauro Marchettiego danse macabre, kokietuje kreacją świata przedstawionego, utkwionego gdzieś na złączu koszmaru i baśniowej logiki. Być może to wszystko to tylko zabawa kliszami, próba ulepienia nowej jakości z doskonale znanych elementów, ale zabawa to na tyle przekonująca, że nie pozostaje nic innego, jak bić pokłony.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz