10/15/2016

Nosferatu a Venezia (1988)

dir. Augusto Caminito, Luigi Cozzi, Mario Caiano, Maurizio Lucidi und Klaus Kinski


Istnieją filmy, które podług praw wszelkiej logiki nigdy nie powinni powstać. Istnieją również takie, które w pierwotnym zamyśle miały być zupełnie innymi filmami. Tytułem, który wydaje się doskonale pasować do obu wymienionych powyżej przypadków, jest "Nosferatu w Wenecji". Pomyślany jako sequel do głośnego dzieła Wernera Herzoga"Nosferatu wampir", obraz odniósł w kinach spektakularną klęskę, pomimo udziału międzynarodowej obsady, pośród której znaleźli się między innymi Christopher Plummer i Donald Pleasence oraz powracającego w tytułowej roli wampira Klausa Kinskiego. 


O tym, że krytyka pominęła "Nosferatu w Wenecji" litościwym milczeniem, a widownia omijała film szerokim łukiem, zadecydowało przynajmniej kilka aspektów, jednak najważniejszym z nich wydaje się scenariusz, tudzież mówiąc mniej oględnie: jego brak. Początkowo, nić fabularna zdaje się opierać na wątku niejakiego profesora Catalano (Plummer), który przybywa do Wenecji tropem nieśmiertelnego Nosferatu. Widzimy, jak uczony uczestniczy w seansie spirytystycznym, w wyniku którego dochodzi do przebudzenia demona z dwustuletniego snu, widzimy jak ten ostatni błąka się po uliczkach nad kanałami, okazjonalnie wysysając krew ze swych nieodmiennie ponętnych ofiar. Idąc dalej, historia coraz bardziej rozłazi się w szwach, a jej podsumowanie czy też streszczenie wydaje się wręcz niemożliwe.



Dziś "Nosferatu w Wenecji" stanowi klasyczny przykład tego, co zwykliśmy określać mianem kinowego eurotrashu. Co ciekawe, jeszcze w fazie przygotowań, twórcom marzyło się wystawne widowisko, zdolne konkurować z wysokobudżetowymi produkcjami zza oceanu. Oglądając jednak finalny produkt, ciężko w to uwierzyć. Pomimo, że w przedsięwzięcie wpakowano niemałe pieniądze, kompletnie nie widać tego na ekranie. Winę za taki stan rzeczy ponosi przede wszystkim niefrasobliwość producentów, którzy woleli na ten przykład zwolnić zatrudnionego na stanowisku reżysera Pasquale Squitieriego i wypłacić mu odszkodowanie z tytułu zerwania kontraktu, aniżeli pozwolić, aby zrealizował on swoją wizję. W efekcie, za reżyserię odpowiedzialnych było pięć różnych osób, zaś skrypt ulegał nieustającym zmianom. Za porażkę projektu w dużym stopniu odpowiedzialna była również jego niefrasobliwa gwiazda. Słynący z wybuchowego charakteru i kapryśnej natury Kinski wszczynał na planie regularne awantury, bez przerwy ubliżając reszcie ekipy i terroryzując osoby odpowiedzialne za produkcję. Począwszy od stanowczej odmowy grania w charakteryzacji (która miała być identyczna, jak ta zastosowana w obrazie Herzoga), poprzez wymuszanie absurdalnych decyzji obsadowych, a skończywszy na marnowaniu taśmy na kompletnie zbyteczne dokrętki, słynny aktor skutecznie sabotował proces kręcenia. W pewnym momencie doszło do tego, że przejął on w zasadzie całkowitą kontrolę nad filmem, realizując swoje fanaberie i folgując przed kamerą swemu niepohamowanemu apetytowi seksualnemu. Tak oto, "wampir egzystencjalny", jakiego poznaliśmy w niemieckiej wersji z 1979 roku, przeistoczył się w nienasyconego erotomana, który na równi z krwistymi posiłkami ceni sobie kobiece wdzięki. Podobny los spotka wielkiego skrzypka w nakręconym rok później łabędzim śpiewie gwiazdora pod tytułem "Kinski Paganini". 


To, co jednak ostatecznie pogrążyło "Nosferatu w Wenecji" jako poważne dzieło filmowe, stanowi jednocześnie o jego sile i wyjątkowości. Ten celuloidowy koszmarek ogląda się z rosnącym niedowierzaniem, ale i rozbawieniem. Widz szybko porzuca ambitny zamiar śledzenia akcji, jako że jest ona - delikatnie mówiąc - szczątkowa, dzięki czemu tym łacniej wyłapywać można realizacyjne wpadki i cudaczne rozwiązania. Kinski nawet nie stara się udawać, że zajmuje go budowanie postaci i gra aktorska, przez większość czasu oddając się po prostu obłapianiu ekranowych partnerek. Gdzieś tam w tle dostrzegalny jest potencjał, jaki czai się w poszczególnych scenach, a który konsekwentnie niweczony jest przez brak spójnej wizji i wszechobecną amatorszczyznę. Dość powiedzieć, że finałowa scena nakręcona została tylko dlatego, że odtwórca głównej roli męskiej uznał, iż dobrze będzie się prezentować. Czy znając tedy wszystkie te słodyczą zaprawione fakty, prawo mamy, aby omawianej pozycji nie pokochać?

Ocena: *


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz