4/05/2022

La rose écorchée (1970)

dir. Claude Mulot


Frédéric Lansac (Philippe Lemaire) jest słynnym malarzem i – po trosze – playboyem. Pewnego dnia poznaje Anne (Anny Duperey), w której z miejsca zakochuje się. Para bierze ślub, lecz na drodze ich szczęścia staje tragiczny wypadek: zaatakowana przez wzgardzoną ex-kochankę Frédérica, panna młoda wpada do ogniska i ulega obszernym poparzeniom. Po tym wydarzeniu nowożeńcy zaszywają się w należącym do nich zamku, całkowicie zrywając kontakty ze światem zewnętrznym. Mijają lata, Anne jest oficjalnie uznana za zmarłą. W rzeczywistości małżonkowie wegetują z dala od zgiełku życia towarzyskiego. Aż do momentu gdy na ich drodze stanie wybitny chirurg profesor Römer (Howard Vernon). Posługując się szantażem, Frédéric nakłania lekarza, aby za pomocą swoich umiejętności przywrócił Anne dawne piękno…


The Blood Rose to kolejny, po The Awful Dr. Orloff (1962) Jesúsa Franco, remake słynnego horroru Georgesa Franju Eyes Without a Face (1960). Podobnie jak miało to miejsce w przypadku Franco, Mulot przyjmuje eksploatacyjną perspektywę, wyciskając z pomysłu wyjściowego przede wszystkim makabryczny potencjał. Jak na moment powstania, rzecz zaskakuje też potężną dawką golizny, która uatrakcyjnia miejscami nazbyt statyczną akcję. W efekcie otrzymujemy mocno rozerotyzowany horror gotycki, cechujący się powolna narracją i dość ponurym nastrojem. Sporo miejsca poświęcone zostało dezintegracji psychicznej głównego bohatera i jego popadającej w obłęd ukochanej. Anne zrazu przedstawiona jest jako wrażliwa, empatyczna kobieta. W momencie gdy traci swój największy atut - urodę, stopniowo zaczyna przemieniać się w pozbawioną ludzkich odruchów bestię, która bez mrugnięcia okiem wykańcza każdą niewygodną jej osobę. Frédéric jest zaś zakładnikiem w tym związku, bezradnym w obliczu tragedii najbliższej osoby, z czasem współwinnym jej zbrodni.

Trzeba zatem oddać, że Mulot (kilka lat później przebranżowi się na ostrą pornografię i popełni m.in. wyśmienite La-femme objet [1981], które podpisze pseudonimem... Frédéric Lansac) próbuje wycisnąć z historii nieco więcej, niż tylko tanie efekty szoku. Inna sprawa, że czasami nie do końca mu to wychodzi, a elementy potraktowane stuprocentowo serio sąsiadują z takimi, które ciężko przyjąć na poważnie. Najlepszym tego przykładem postaci dwóch niemych karłów, którzy robią za służących w zamku bohatera. Jak sam mówi właściciel, przed laty przygarnęła ich jego matka, by uchronić przed przemocą ze strony lokalnych wieśniaków. Duet karłów w praktyce ma za zadanie chodzić w przebraniach jaskiniowców (przez tyle lat ich pan mógłby im wszak kupić jakieś cywilizowane ubrania) i obłapiać roznegliżowane damy. Odegrają oni ostatecznie w opowieści znaczącą rolę, jednak ich groteskowa obecność ociera się o parodystyczną sztampę. Znacznie ciekawiej prezentuje się postać „szalonego naukowca” w wydaniu Howarda Vernona (który, przypomnijmy, wcielał się również w dra Orloffa), który okazuje się… wcale nie być aż tak szalony. Profesor Römer to de facto bohater tragiczny, wybitny specjalista w swej dziedzinie, który wciąż pokutuje za tragiczną w skutkach pomyłkę sprzed lat.


The Blood Rose ma więc w zanadrzu pomysły ciekawe, nierzadko wychodzące poza ramy gatunku, całości doskwiera jednak przede wszystkim zasadzająca się u podstaw wtórność fabuły, którą na przestrzeni lat wałkowano w europejskim kinie wielokrotnie. I dzieło Mulota bynajmniej nie należy do czołówki adaptacji powieści Jeana Redona (oficjalnie zresztą nią nie jest, jedynie podbiera wątki z filmu Franju). Sygnalizuje pewne frapujące tropy, ale też co rusz gubi tempo. Cieszy oczy widokiem urokliwych aktorek w negliżu, ale nie ma odwagi by pójść krok dalej i osunąć się całkowicie w odmęty sleazu (prawdopodobnie kilka lat później byłoby w tej kwestii znacznie śmielej). Miejscami przywodzi na myśl poetyckie straszydła od Jeana Rollina, ale też za mało tu surrealistycznego szaleństwa, by porównywać ów tytuł choćby do - powstających w tym samym okresie - pierwszych dzieł wytrwale eksplorującego wampiryczną tematykę Francuza. Mimo wszystko, koneserzy eurotrashu w wydaniu stylowym mają prawo poczuć miętę, bo jakiś tam swój urok obraz Mulota posiada.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz