1/31/2021

Loft (1985)

dir. Eckhart Schmidt


Nieodległa przyszłość. Raoul (Andreas Sportelli) i Raphaela (Rebecca Winter) to para dzieciaków z dobrych domów, która pewnego wieczoru trafia do szemranej okolicy. Wstępują do zorganizowanej w lofcie galerii sztuki, gdzie właśnie odbywa się wernisaż grupy młodych artystów. Raoul i Raphaela nie są jednak zbytnio zainteresowani abstrakcyjnymi malowidłami, co nie umyka uwadze ich autorów. Kiedy wystawa dobiega końca, młodzi kochankowie zostają sam na sam z grupą domorosłych artystów-punków, którzy zapragną wziąć odwet za klasową niesprawiedliwość, a obiektem ich gniewu stanie się właśnie dwójka „bananowców”…

Eckhart Schmidt, pomimo że w swojej karierze nakręcił około stu filmów (znacząca większość spośród nich stanowiły dokumenty), najbardziej znany jest ze swojego kontrowersyjnego, kanibalistycznego dreszczowca Der Fan (1982). Zrealizowany z widocznie mniejszym budżetem Loft nie ustępuje wszak wspomnianemu tytułowi pod względem nihilizmu i intensywności przekazu. Ograniczona w całości do czterech ścian akcja nabiera rozpędu powoli: po dłuższej ekspozycji przychodzi fala psychicznego terroru, którego kumulacja znajduje ujście w krwawym finale. Na przeciwległych szańcach stają przedstawiciele sytego społeczeństwa i anarchizujące wyrzutki. To, że zapalnikiem jest spór o ignorancję w obliczu artystycznych form wyrazu nadaje całości groteskowo alegoryczny wymiar. Bo Raoul i Raphaela od podziwiania surrealistycznych bohomazów bardziej zainteresowani są pieprzeniem się po kątach, co dla wrażliwych obdartusów z galerii było niczym policzek w twarz. Lont już się iskrzy i szybko przestaje być istotne, kto zaprószył ogień. Teraz to już walka o dziejową sprawiedliwość: my albo oni, zjedz lub zostań zjedzonym.


Wszystko to dzieje się w obskurnej, post-industrialnej melinie, pofabrycznym nieużytku, jednym z tych, które po latach przerabiane będą na nocne kluby dla hedonistycznego pokolenia rave. W tle do znudzenia wygrywany jest ten sam prosty motyw syntezatorowy, który zmiksowano z odgłosami wystrzałów i wybuchów. Jesteśmy na wojnie, a siedziba squatersów to jej główny front. Jest w tym post-apokaliptyczny sznyt, zupełnie jakbyśmy dotarli na skraj cywilizacji konsumpcjonizmu, gdzie niechciane, wyparte poza nawias masy wreszcie chwytają za broń. Schmidt konflikt systemowy zarysowuje wyraźnie, lecz nie traci przy tym z oczu potencjału rozrywkowego. Loft jest niczym ponura, podbudowana rewoltą, RFN-owska odpowiedź na klasyki kina gwałtu pokroju The Last House on the Left (1972) czy The House on the Edge of the Park (1980). Przemoc nie przyjmuje tu wprawdzie formy bestialskich tortur, przez większość czasu wisi jedynie w powietrzu, by z czasem zacząć zbierać swe żniwo.

Oczywiście, klaustrofobiczne ulokowanie akcji ma zarówno plusy, jak i minusy. Że klimat jest gęsty i zewsząd wali rzygiem to jedno, inna sprawa to to, że miejscami rzecz sprawia wrażenie adaptowanej na potrzeby dużego ekranu sztuki. Umowność czasu i miejsca akcji idą w parze z nieco zbyt deklaratywnymi dialogami, a co niektóre sceny są zanadto przeciągnięte (przepychanka pomiędzy Raoulem, a najbardziej agresywnym spośród punkowej zgrai Furio [Karl-Heinz von Liebezeit] w pewnym momencie zaczyna wręcz zakrawać na farsę). W trakcie seansu łatwo sobie wyobrazić, że cała opowieść wystawiona mogłaby zostać z sukcesem właśnie w loftowej scenerii, przez jakąś awangardową trupę teatralną.

Jakby jednak nie patrzeć, Loft to kawał intensywnego, niepokornego kina. Fascynująco brudnego i chropowatego. Wszelkie techniczne niedociągnięcia, podobnie jak absurdalna pretekstowość scenariusza działają tu więc na korzyść, zwielokrotniając wrażenie autentyzmu. Znajdą tutaj dla siebie coś zarówno niedzielni marksiści, którym marzy się wielki społeczny przewrót, jak i entuzjaści kina spod znaku R&R, którzy z pewnością docenią nieco ekstrawagancki (egzotyczny?) - w kontekście utrwalonych gatunkowych tropów - sznyt dzieła Schmidta.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz