3/25/2019

The Dirt (2019)

dir. Jeff Tremaine



Mötley Crüe przedstawiać raczej nikomu nie trzeba. Chłopaki osiągnęli olbrzymią popularność w pierwszej połowie lat 80., stanowiąc ucieleśnienie rock’n’rollowego stylu życia epoki rządów Ronalda Reagana. Dla wielu, zespół utożsamia wszystko, co najgorsze w muzyce rockowej tamtych czasów: krzykliwy ubiór, tapirowane fryzury i zamiłowanie do melodyjnego grania. Z drugiej strony, to właśnie szokująca otoczka i nonkonformizm zapewniły grupie sławę, a energetyczne, pełne popisów pirotechnicznych show z jakiego słynęli (zespół zakończył działalność w 2015 roku) raczej nikogo nie pozostawiało obojętnym. Ponadto, na przestrzeni 35 lat działalności, glam metalowcy stworzyli szereg niezapomnianych hitów, które doskonale wytrzymują upływ czasu. W roku 2001 wydana została z kolei książkowa autobiografia pod wymownym tytułem „The Dirt: Confessions of the World's Most Notorious Rock Band”, w której członkowie z detalami opisywali swoje – często ekstremalne – doświadczenia, na przemian budząc śmiech, niesmak i wprawiając w konsternację.


Raczej mało kto po lekturze nie dojdzie do wniosku, że to po prostu kapitalny materiał na film, czego producenci byli zresztą świadomi od dawna. Potrzeba jednak było lat i pieniędzy giganta streamingu Netflixa, aby projekt w końcu ujrzał światło dzienne. Wprawdzie nadzór popularnej platformy mógł w tym przypadku budzić uzasadnione obawy – w końcu Netflix póki co do pełnometrażowych filmów szczęścia raczej nie ma. Na szczęście, twórcy sprostali zadaniu i dostarczyli porządne, rockowe filmidło, po brzegi naładowane muzyką, seksem i prochami.


Już sam początek jest obiecujący: trafiamy na imprezę do wiadomych gospodarzy, gdzie alkohol leje się strumieniami, a Tommy Lee na oczach wszystkich robi dobrze ustami roznegliżowanej pani. Chwilę potem jesteśmy świadkami kobiecej ejakulacji, a na ekranie pojawia się tytuł filmu. Efektowne wejście, nie ma co… W dalszej kolejności poznajemy losy zespołu w wersji chronologicznej: zapoznanie poszczególnych członków, pierwsze występy, wielka sława i upadek na samo dno, a potem – powrót do formy po pokonaniu różnych przeciwności.


Schemat ograny jak ta lala, ale przyznam że jakoś szczególnie w trakcie seansu mi to nie przeszkadzało: tempo jest zawrotne i na nudę narzekać nie można. Pierwsza godzina to kwintesencja hasła „sex, drugs & rock’n’roll” z dosłownie wszystkimi związanymi zeń skojarzeniami. Hotelowe demolki i ganianie nago po korytarzach? Są. Regularne odwiedziny w barach ze striptizem? Są. Pieprzenie się z groupies po toaletach i garderobach? Jest. Narkotykowe prywatki? A jakże! Jazda po pijaku z tragicznym finałem? Też jest. Znalazło się nawet miejsce na gościnny występ „wujka” Ozzy’ego, który jest dosyć wiernym odtworzeniem wydarzeń opisanych w książce (kto czytał, ten wie, że Księcia Ciemności nikt nie przebije). Jest też uzależnienie od narkotyków i powolny rozpad grupy. Tak mniej więcej w połowie, nastrój opowieści z jawnie imprezowego (w pewnym momencie, gdy głos zostaje oddany perkusiście, w telegraficznym skrócie przekonujemy się jak wygląda życie w trasie, co stanowi zarazem jeden z najlepszych fragmentów filmu) nabiera powagi. Życiowe dramaty poszczególnych postaci rzecz jasna sprzyjają refleksji, ale akurat pod tym względem twórcy byli zachowawczy – psychologia bohaterów nie ulega znacznemu pogłębieniu, to raczej typowa "rozpusta" + "pokuta", niczym u Cecila B. DeMille'a - trza było.


Szczęśliwie, rzecz unika pułapki rozpadu na dwie nieprzystające do siebie części, zastrzeżenia można jednak mieć do nieco nazbyt błyskawicznego finału, który streszcza zespołowy „Reunion” i ma nas pozostawić pokrzepionymi na duchu i sytymi. Mnie to rozwiązanie nie nasyciło, choć zważywszy na to, jak dużo udało się zawrzeć w niespełna dwugodzinnej produkcji, trzeba stwierdzić że to naprawdę porządna robota. Rzecz ma pazur (patrz: pierwsza połowa), miejscami dostarcza naprawdę świetnej zabawy, ale kiedy trzeba, potrafi przystopować. Jest też porządnie zagrana: dobrze dobrani, nieopatrzeni aktorzy (niekoniecznie pod względem fizjonomii, bo sobowtóra Micka Marsa raczej ciężko byłoby znaleźć) to w tym przypadku połowa sukcesu. Poza tym doskonale wyważono proporcje pomiędzy wybuchowymi składnikami, a samą historią, która nie zostaje przysłonięta przez wizualne atrakcje. Żadne tam wiekopomne dzieło, ciekawym w pierwszej kolejności i tak polecam wersję papierową, ale z ulgą przyznaję że netfliksowy „Dirt” pozytywnie mnie zaskoczył. 

Ocena: ****




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz