3/09/2019

The Swinging Barmaids (1975)

dir. Gus Trikonis



Seryjny morderca zabija kelnerkę z baru Swing-A-Ling. Przypadkowymi świadkami zdarzenia są trzy koleżanki z pracy dziewczyny, które zaskakują napastnika nad ciałem ofiary. Sprawcy udaje się zbiec, lecz policja posiada jego dokładny rysopis. Psychopata zmienia swój wygląd i postanawia zatrudnić się jako wykidajło w Swing-A-Ling, zbliżyć do tamtejszych pracownic, a następnie – wyeliminować je po kolei…


„The Swinging Barmaids” to ciekawy przypadek eksploatacyjnego trashu z lat 70. Choć już sam tytuł wskazywać mógłby na nieprzyzwoitą rozrywkę, to rzecz okazuje się być… niespodziewanie stonowana. Grindhouse’owy charakter produkcji jest wyraźnie odczuwalny na każdym kroku, a jednak jako przykład tego typu „niewysublimowanej” (wybaczcie określenie, ale jakimś posłużyć się musiałem) rozrywki, rzecz ma podejrzanie zdroworozsądkowy charakter. Twórcy oszczędnie wykorzystują standardowe w ramach konwencji wabiki, za jakie uznać należy seks oraz przemoc. Zabójstw jest niewiele, a do tego są praktycznie bezkrwawe (co nie oznacza jednak od razu, że niewinne...). Golizna również pojawia się w umiarkowanych ilościach: dziewczęta przez większość czasu kuszą swymi wdziękami spod kusych wdzianek a la króliczki Playboya, okazjonalnie tylko je zrzucając, ku uciesze spragnionej wrażeń gawiedzi. Co jakiś czas błyśnie przed oczami para kształtnych piersi, ale to raczej erotyzm w jankesko-pruderyjnym wydaniu – nagość wręcz nierozerwalnie łączy się z pełnymi furii atakami zabójcy.


Czy to oznacza, że obraz Gusa Trikonisa nie ma nic do zaoferowania miłośnikom celuloidowego szmelcu? Wręcz przeciwnie – tak się składa, że „The Swinging Barmaids” bije na głowę sporą część swoich oślizgłych, unurzanych w moralnej zgniliźnie konkurentów z okresu. Zacznijmy od tego, że zaskakują profesjonalna realizacja oraz przyzwoite aktorstwo (czyt. powyżej średniej gatunkowej). Nie owijając w bawełnę: to się po prostu dobrze ogląda! Może rzecz w tym, że scenariusz ma ręce i nogi, miast skupiać się tylko na wyszukiwaniu pretekstów do pokazywania roznegliżowanych semi-modelek. A może to umiejętność budowania napięcia, przy jednoczesnej potrzebie wyłamywania się ze schematów? Dość powiedzieć, że zabieg, w myśl którego postać mordercy jest nam znana od samego początku, sprawdza się tutaj doskonale: w przeciwieństwie do bohaterek, jesteśmy cały czas świadomi, że pośród nich znajduje się wilk w ludzkiej skórze, co paradoksalnie pomaga kreować ekranowy suspens.


Nie bez znaczenia są też wspomniani aktorzy, spośród których najbardziej wybija się Bruce Watson, jako zwichrowany mizogin z kompleksem Edypa i niebezpiecznym błyskiem w oku. Na drugiej szali mamy Williama Smitha (m.in. ojciec "Conana Barbarzyńcy"), który z właściwą sobie swadą wciela się w twardego gliniarza na tropie psychola. No, może nie przez cały czas takiego twardego – w zasadzie dopiero w finale odkrywa on przed widzem swe pochmurne oblicze Brudnego Harry’ego. No i są też niewiasty, wszystkie zgrabne i ponętne. Wyróżnić trzeba z pewnością obecność Dyanne Thorne, ale w tym akurat przypadku nie mogę zrozumieć twórców: dysponując na planie słynną Ilsą, kompletnie nie wykorzystali jej naturalnych atutów. Nie dość, że ginie jako pierwsza, to jej obfite walory (chyba wiadomo, o czym mowa) migają nam przed oczami w szarpanych wstawkach. Nieładnie, panowie, nieładnie! Ale cały film – jak najbardziej wart uwagi. Mniej tu sleazu, więcej za to roboty na poziomie i zabawy konwencją.

P.S. Tekst uprzednio ukazał się w zbiorczym tekście Sexploitation, mon amour Vol. 2 na portalu Kinomisja.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz