6/12/2018

Invasion U.S.A. (1985)

dir. Joseph Zito



Po sukcesie kasowym "Zaginionego w akcji", Cannon Group podpisało z Chuckiem Norrisem kontrakt na sześć filmów. Pierwszym z nich była "Inwazja na USA". Pomysł na fabułę podsunął sam gwiazdor produkcji, po tym jak przeczytał artykuł w Readers Digest, z którego wynikało, że na terytorium Stanów przebywają setki terrorystów. Wstrząśnięty Norris wyobraził sobie, co by się stało, gdyby ktoś "uaktywnił" takich uśpionych wywrotowców i przy ich pomocy dokonał zmasowanego ataku na kraj. Dalej już było prosto: wystarczył Chuck i jego słynne kopniaki, aby pokazać oprychom, gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. 


Za pieniądze z handlu kokainą, grupa partyzantów dokonuje zakupu broni. Dowodzeni przez sowieckiego sługusa Rostova (Richard Lynch), mają za zadanie przenieść taktyki znane im z południowoamerykańskiej dżungli na amerykańskie przedmieścia. Pierwszym ich celem jest miejsce desantu: Floryda. Na ich nieszczęście, do akcji wkracza zaprawiony w bojach agent CIA, Matt Hunter (Norris), który ma z Rostovem niewyrównane rachunki z przeszłości...



Nie będzie żadnym odkryciem, gdy stwierdzę, że "Invasion U.S.A." to typowe kino akcji doby rządów Reagana. Nieustraszony, prawomyślny Jankes kopie po tyłkach komunistycznych zbirów, którzy odważyli się podnieść rękę na amerykańskie wartości. Wyprodukowany przez kultowe Cannon Films, obraz posiada wszelkie atrybuty zacnego B-klasowca: historia jest naiwna, postaci umowne i archetypiczne, liczy się rozwałka, strzelaniny i prężenie muskułów. Trzeba przyznać, że przy stosunkowo niewielkim budżecie 12 milionów dolarów, twórcom udało się zrealizować wcale imponujące widowisko. W jednej z sekwencji, bojówkarze wysadzają domy na typowym sielskim osiedlu domków jednorodzinnych. Wygląda to efektownie, głównie dlatego, że okolica i tak przeznaczona byłą do wyburzenia, dzięki czemu ekipa techniczna mogła się pobawić materiałami wybuchowymi całkiem serio.


"Inwazja" to jedna ze sztandarowych pozycji w dorobku Norrisa z tego okresu. Są ku temu konkretne powody: jako czysto rozrywkowe kino, rzecz sprawdza się wyśmienicie. Mamy przerysowany czarny charakter, mknącą do przodu - bez oglądania się na logikę - akcję, stosowną dawkę przemocy i masę rozkosznych głupot, które umieszczone zostały w scenariuszu całkiem serio. Jest eksploatacyjno-maczystowski sznyt i bardzo wysoki body count. Dla stojącego za kamerą, wyspecjalizowanego w eskapistycznych "gatunkowcach", Josepha Zito, był to ciąg dalszy dobrej passy po takich obrazach, jak "Zabójca Rosemary", "Piątek 13.: Ostatni rozdział" czy wspomniany już na wstępie "Zaginiony w akcji". Porządna rozpierducha nigdy się nie zestarzeje, więc jeśli też uważacie, że jedynym stosownym sposobem komunikacji z "czerwonymi" jest wysyłanie ich na spotkanie z Karolem Marksem przy użyciu bazooki, to samotne starcie Chucka z najeźdźcami dostarczy wam niewątpliwej frajdy. A scena rozprawy Rostova z dilerami to ultrabrutalna wisienka na tym torcie. 

Ocena: ***½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz