1/21/2018

Wind River (2017)

dir. Taylor Sheridan



Taylor Sheridan jest scenarzystą, reżyserem oraz - okazjonalnie - aktorem. Fani "Sons of Anarchy" z pewnością pamiętają jego występ w roli zastępcy szeryfa Davida Hale'a. To na jego tekście oparte było głośne "Sicario" Villeneuva. Kontynuację dobrej passy stanowiło "Hell or High Water", którego scenariusz, autorstwa Hale'a, nominowany został do Oscara. Wyreżyserowany przezeń "Wind River" to jeszcze jedna westernowa wariacja, tyle że tym razem przeniesiona z Teksasu do mroźnego Wyoming.


Cory (Jeremy Renner) jest specjalistą od tropienia drapieżników. A to zastrzeli wilka, co podkradał owce, a to upoluje pumę. Jest dobry w tym, co robi, skrywa też zadrę z przeszłości: jego córka zginęła w niejasnych okolicznościach. Kiedy więc na terenie rezerwatu dla Indian zostanie znalezione ciało zgwałconej i pobitej córki jego przyjaciela, Cory poprzysięga znaleźć sprawcę (sprawców?) zbrodni. Towarzyszy mu młoda agentka FBI, Jane Banner (Elizabeth Olsen)...


Przystępując do oglądania "Wind River", spodziewałem się kolejnego thrillera o seryjnym mordercy, tyle że osadzonego w śnieżnej scenerii. Tymczasem, to w większym stopniu końska opera a la rewizjonistyczne "Bez przebaczenia" - oczywiście w współczesnych dekoracjach. Główny bohater ma w sobie coś z zaprawionego w bojach, doświadczonego przez życie kowboja. Jego partnerem jest Robin w spódnicy: nieopierzona nowicjuszka, która braki w CV nadrabia zaangażowaniem i idealistycznym podejściem. Bardzo archetypiczne, na wskroś męskie kino (z delikatnie feministycznym "skrzywieniem"), gdzie pierwsze skrzypce graja przywiązanie do zasad, honor i sprawiedliwość. Nieskomplikowana fabuła w ujęciu Sheridana nabiera szlachetnych cech: niby wszystko to już było, a jednak udaje się porwać widza do uczestnictwa w pościgu.


Co więcej, nie będę się w tym miejscu nawet czepiał do pary odtwórców głównych ról. Olsen, która na zawsze pozostanie już dla mnie bliźniaczką od disneyowskich chałtur, jest na tyle autentyczna, na ile ją stać. W tej roli po prostu nie musi się wysilać, więc i castingowca nie ma co besztać. Renner na pierwszy rzut oka wydaje się być z kolei równie wiarygodny jako samotny mściciel, co Daniel Craig w roli Bonda, a jednak jego postać daje się "kupić": to po prostu bardziej figura, aniżeli istota z krwi i kości. Niby twardziel, ale z wrażliwą osobowością. Podobnie jak to było w kinie lat 80., jego specjalizację kupujemy w pakiecie, bo i nie psychologiczna wiarygodność jest tu najważniejsza.


"Wind River" to - patrząc od strony sedna - ni mniej, ni więcej, jak klasyczny revenge flick, z wszelkimi atrybutami konwencji i nieznacznie pogłębionym ciężarem dramatycznym. Wiemy, że gwałciciele muszą zostać należycie ukarani, więcej: tego właśnie pragniemy. Sheridan dodaje do mikstury nieco zadumy, powagę skutecznie intensyfikują majestatyczne, otulone bielą pejzaże, jest trochę dziejowej niesprawiedliwości, odpowiednia porcja brudu. Niby zemsta jak zemsta, a jednak scenarzysta i reżyser w jednej osobie, prowadzi akcję na tyle zręcznie, że z łatwością zaskarbia sobie widza. Okazjonalne wybuchy przemocy nie mają tutaj posmaku eksploatacyjnej formy, wydają się być jak najbardziej na miejscu, tym bardziej, że twórca konsekwentnie obudowuje je suspensem. Nie kryje się za tym żadna wzniosła myśl czy głębia, ale jest to kino z przysłowiowym jajem, jeśli nie z dwoma...

Ocena: ****



7 komentarzy:

  1. A ja jednak uważam, że Sheridan chciał tu ukryć trochę głębi, bo przecież sam nazwałeś "Wind River" kinem rewizjonistycznym. Dla mnie to jeden z lepszych zeszłorocznych filmów. Ale po Twoim tekście rzeczywiście patrzę trochę inaczej na Rennera. Być może, większość aktorów poradziłaby sobie z tą rolą, bo to w rzeczy samej figura i wystarczyłoby tylko poważnie wyglądać. NIEMNIEJ sporo tu ikry, bo SHeridan skręcił jedną z lepszych zeszłorocznych strzelanin (I TO Z JAKIM WPROWADZENIEM, potraktowanym zresztą zajebistym montażem na retrospekcje). No i pokazał po raz kolejny ziemię porzuconą przez białego człowieka. Taką trochę przerżniętą, porzuconą, zabitą. Nie wiem, czy sama Indianka nie była tego metaforą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. OK, może źle to ująłem: jakaś myśl się za tym kryje, ale żeby wpędziła mnie ona w refleksję to nie powiem. Może dlatego, że o bestialskiej naturze białego człowieka powiedziano już w kinie wiele. Wciąż, film sprawdza się dla mnie przede wszystkim głównie jako udane kino gatunkowe. I scena strzelaniny w istocie wyborna, podobnie jak pomysł z nagłą retrospekcją zarazem prosty i genialny: buduje napięcie jak cholera i dodaje dramatyzmu, tak, że późniejsze wymierzanie sprawiedliwości działa jak powinno: oczyszczająco.

    OdpowiedzUsuń
  4. "Olsen, która na zawsze pozostanie już dla mnie bliźniaczką od disneyowskich chałtur, jest na tyle autentyczna, na ile ją stać."

    To Mary-Kate i Ashley były, Elizabeth nie jest jedną z bliźniaczek. Educate yourself, bro :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznaj się Daniel, że zainwestowałeś w apkę namierzającą teksty o Taylorze Sheridanie! :) :) :)

      Usuń
    2. Nie, po prostu lubię FULL HOUSE :)

      Usuń
  5. Cholera, masz rację! Sorry za takie faux pas,) Dobrze, że przynajmniej mimo wszystko siostra.

    OdpowiedzUsuń