7/03/2017

The Canyons (2013)

dir. Paul Schrader



Pierwsze doniesienia na temat tego projektu miały prawo budzić ekscytację. Oto stojący za kamerą, zasłużony scenarzysta ("Taksówkarz") i reżyser ("Amerykański żigolak"), Paul Schrader łączy swe siły z najbardziej kontrowersyjnym spośród współczesnych pisarzy amerykańskich, Bretem Eastonem Ellisem. Zapowiedzi pozwalały wierzyć, że czeka nas perwersyjny mariaż thrillera i dramatu, skąpany w dekadenckiej atmosferze Los Angeles bogatych i zepsutych, a decyzja o obsadzeniu w głównych rolach czołowej skandalistki młodego pokolenia Hollywood i gwiazdora filmów porno tylko podsycała ciekawość związaną z przedsięwzięciem. 


Niestety, na ostatecznym kształcie "The Canyons" w największym stopniu zaważyć miało to, co teoretycznie mogło (i początkowo takim się wydawało) być jego największym atutem: gwarantujący niezależność i swobodę twórczą niski budżet. Nakręcony za śmieszne (zwłaszcza jak na realia Fabryki Snów) 250 tysięcy dolarów obraz odznacza się chropawym wyglądem przywodzącym na myśl podrzędną mydlaną operę, a zatrudnieni drugoligowi aktorzy sprawiają wrażenie, jakby nawet sam geniusz perfekcji Kubrick nie był ich w stanie zmobilizować do gry. 


Wyjątkiem od tej ostatniej reguły jest, co zastanawiające, rozkapryszona podopieczna Myszki Mickey, od dawna już spalona w hollywoodzkich kręgach, Lindsay Lohan. Udowadnia, że pomimo swej skłonności do pakowania się w tarapaty i zamiłowania do gorszących opinię publiczną ekscesów, jest w całym towarzystwie jedynym przypadkiem osoby obdarzonej talentem. Partnerujący jej James Deen wyraźnie stara się, aby wypaść przekonująco, jednak liczne wpadki ujawniają jego brak pewności siebie jako początkującego "poważnego" aktora. 


W pewnym sensie "The Canyons" oferuje dokładnie to, czego można by oczekiwać po towarzyszącej mu, sensacyjnej otoczce. W skrypcie autora "American Psycho" odnajdujemy wszystkie najważniejsze znaki rozpoznawcze jego prozy: seks i przemoc sprezentowane zostały w beznamiętnym tonie, który odzwierciedlać ma emocjonalną pustkę jego bohaterów, zbrodnia funkcjonuje na zasadzie jedynej rozrywki znudzonych elit. Niestety, to, co w założeniu miało być elektryzującym dreszczowcem neo-noir, okazuje się być pozbawioną większego napięcia przymiarką. Z jednej strony klimat opowieści należy uznać za frapujący (na co duży wpływ ma synthpopowy soundtrack), z drugiej ciężko wybaczyć tak doświadczonemu twórcy jak Schrader amatorską wręcz formę, której najbardziej dobitne przejawy otrzymujemy w nieprzemyślanych ujęciach i dramaturgicznej naiwności. 


Pewne światło na przyczyny takiego stanu rzeczy rzucać mogą już towarzyszące napisom początkowym ujęcia opuszczonych kalifornijskich "theatres": dyktujące ospały ton, narzucają też kierunek interpretacji. Zupełnie tak, jakby reżyser chciał nam powiedzieć, że oto kino, jakie znaliśmy, umarło. Czyniąc centralną postacią historii pozbawionego sumienia spadkobiercę fortuny, który ma w zwyczaju rejestrować swe łóżkowe wyczyny za pomocą telefonu komórkowego, twórcy zdają się potwierdzać trop mówiący o upadku celuloidu. Wszak zły do szpiku, psychopatyczny Christian produkcją filmową zajmuje się tylko w ramach hobby. Tak naprawdę interesuje go jedynie zabawa w Boga w świecie realnym, gdzie przyjmuje postawę bezwzględnego dyktatora. Brak zahamowań i poczucie bezkarności czynią fikcję bezużyteczną, liczy się tylko prawdziwa kontrola. 


Szkoda w takim razie, że powyższa myśl przedstawiona została na ekranie w sposób dość łopatologiczny i nie jest w stanie wytłumaczyć realizacyjnej nieporadności, pozostaje co najwyżej słabą wymówką. W najlepszym razie, "The Canyons" uznać można za ambitną porażkę. Chętną do operowania ironią, zza której przebija gorycz, zbyt najeżoną jednak słabymi ogniwami, które pogrążają ją jako całość.

Ocena: ***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz