8/17/2016

Café Society (2016)

dir. Woody Allen


Nie okłamujmy się: tempo pracy Woody'ego Allena z pewnością w jakimś stopniu odbija się na jakości jego filmów. Powracające motywy i schematy świadczą o tym, że kolejne scenariusze twórca "Manhattanu" konstruuje według zasady: to było tu, to tam, ale jak to połączę, to może wyjdzie coś nowego. Wciąż nie ma co do tego pewności, czy samokrytycyzm reżysera, który twierdzi, że nigdy nie jest zadowolony z efektów swoich wysiłków, to czysta kokieteria czy skrajny przejaw perfekcjonizmu. Jedno nie ulega wątpliwości: każdy kolejny obraz tego pana witany jest z równie gorącym zainteresowaniem, jak poprzedni, żaden też nie opuszcza się poniżej określonego poziomu. Rutyna? Być może, dla mnie jednak coroczna wyprawa do kina na "nowego Allena" pozostaje nie przykrym obowiązkiem wynikającym ze złych nawyków, a czystą przyjemnością.



W "Śmietance towarzyskiej", Nowojorczyk zabiera nas do miejsca, za którym sam wyraźnie nie przepada, czemu wyraz dawał już niejednokrotnie. Los Angeles, światowa stolica rozrywki, miasto, gdzie rodzą się sny. Mamy lata 30. Szczęścia w hollywoodzkim labiryncie nadziei i pułapek poszukuje młody mieszkaniec Wielkiego Jabłka, Bobby (Jesse Eisenberg). Dzięki protekcji swojego wuja, który jest menadżerem sław, nowicjusz otrzymuje posadę chłopca na posyłki. Szybko też zakochuje się w urodziwej i mocno stąpającej po ziemi sekretarce imieniem Vonnie (Kirsten Stewart). Na drodze do spełnienia stoi jednak związek z żonatym mężczyzną, w którym tkwi dziewczyna...



Naiwnych, którzy liczą na jakiekolwiek zaskoczenia w tej plątaninie wątków romantyczno-komediowych, śpieszę powiadomić: nic z tego. Allen wciąż snuje tę samą historię o przeciwnościach losu, ironii jako głównej sile sprawczej w ludzkiej egzystencji i skomplikowanych relacjach damsko-męskich. Znów jest bardziej frywolny i bezpretensjonalny, porzucając filozoficzne dywagacje ze starszego o rok "Nieracjonalnego mężczyzny". Polski tytuł mówi więc praktycznie wszystko: to opowieść o ludziach z wyższych sfer, którym czas upływa na miłostkach i niezobowiązujących dysputach. Dawno już gdzieś uleciała lekkość, z jaką twórca "Annie Hall" wykpiwał światek neurotycznych intelektualistów, zamiast tego pozostała pełna ciepła i wdzięku rozrywka dla widowni znudzonej współczesnym kinem, zdominowanym przez przemoc, seks i efekty specjalne. Jedyny praktycznie ukłon w stronę współczesnego odbiorcy, to gwiazdy z box office'u. I o ile Eisenberg po raz kolejny udowadnia, że przez resztę życia grać będzie jedną postać, o tyle taka Stewart radzi sobie - o dziwo! - wcale nieźle. Największą atrakcją pozostaje Steve Carrell, rozchwytywany po swych sukcesach w rolach dramatycznych, tutaj w bardziej stonowanym wydaniu.



Staromodny charakter twórczości Allena to dla wielu wabik, widz z multipleksu odwróci się jednak na pięcie, zmuszony słuchać jazzowych melodii z epoki i czekać na brak wyrazistej konkluzji. "Śmietanka..." ociera się niebezpiecznie o banał, niektóre sceny zrazu sprawiają wrażenie upchniętych na siłę, a czytana przez samego autora narracja pozbawiona jest spodziewanego pazura. Jakoś nie potrafię się jednak mimo wszystko czepiać, gdy sprawa dotyczy obrazu sygnowanego przez jednego z moich ulubionych reżyserów. Wciąż pragnę wtapiać się w fotel za każdym razem, gdy na ekranie pojawiają się pisane charakterystyczną czcionką napisy, a z głośników dobiega muzyka, na której osiadł kurz. 

Ocena: ****



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz