Ktoś (coś?) grasuje po stolicy konstytucyjnej państwa holenderskiego i morduje jej mieszkańców. Świadek naoczny jednej ze zbrodni, bezdomna kobieta, wspomina o uzbrojonym w pazury potworze, który wyszedł z kanału i zaatakował młodą kobietę. Szybko pojawiają się kolejne ofiary. Policja pozostaje bezradna, tymczasem burmistrz naciska, by jak najszybciej znaleźć sprawcę. Prowadzący śledztwo detektyw Eric Visser (Huub Stapel) dochodzi na pewnym etapie do wniosku, że za krwawymi zabójstwami stać musi doświadczony nurek...
Zaczyna się efektownie, od "panoramy" miasta z poziomu kanałów. Prędko dochodzi do pierwszej zbrodni: zaszlachtowane ciało prostytutki zostaje zaciągnięte przez zamaskowanego mordercę do wody, a następnie wystawione na widok publiczny. Zwisające z mostu, okaleczone zwłoki lądują na przedniej szybie wodnego busa turystycznego. Krzyczą dzieci i zakonnice, a krew nierządnicy rozsmarowuje się na całej długości łodzi. Będzie też więc i z humorem (czasem, jak w tym przypadku, czarnym), ale i na napięcie nie można narzekać.
Dick Maas to twórca zasłużony dla holenderskiego horroru. Już w 1983 roku dał się poznać jako błyskotliwy obserwator brutalnych zwyczajów żywieniowych wind biurowych w "De Lift", w latach ostatnich popełnił m.in. upiorną wersję legendy o Świętym Mikołaju ("Sint", 2010) i opowiadał o miejskim polowaniu na lwa ("Prooi", 2016). W "Amsterdamned" w inteligentny sposób czerpie z dobrodziejstw zarówno europejskiego, jak i amerykańskiego kina gatunków. Znajdziemy tutaj więc czytelne nawiązania do "Szczęk" Spielberga, ale i do twórczości włoskich mistrzów grozy pokroju Bavy czy Argento. Będzie trochę z "Upiora w operze", jak i z tradycyjnego hollywoodzkiego kina policyjnego. Ale omawiana pozycja, to nie tylko thriller/kryminał (tudzież: neo-giallo), ale też bardzo wdzięczna wizytówka miasta. Chcielibyście kiedyś odwiedzić Amsterdam, a do tej pory nie mieliście ku temu okazji? Widoków tu bez liku, tak z lotu ptaka, jak i z poziomu ulicy czy - jak wspomniałem na wstępie - słynnych kanałów. Reklama turystyczna została bardzo zręcznie wpleciona w szybko mknącą akcję, której punktem kulminacyjnym jest malowniczy pościg motorówkami. Na ochłodę dostajemy nawet kiczowaty song w trakcie napisów końcowych, z powtarzaną w kółko w ramach refrenu, nazwą miasta.
Można oczywiście stwierdzić, że to głównie zabawa ogranymi schematami kina grozy, ale Maas robi z nich na tyle dobry użytek, że nie czuć w tym ani fałszu, ani błazenady. W fazie końcowej otrzymujemy parę nieźle pomyślanych twistów. Mi zdawało się, że jestem sprytny i rozszyfrowałem tożsamość zabójcy już w przeciągu pierwszej pół godziny. Okazało się, że nie i choć rozwiązanie zagadki zalatuje sztampą, to jest przecież przede wszystkim ukłonem w stronę argentowskiej klasyki. "Amsterdamned" to hołd, który doskonale działa także jako po prostu wciągający, opowiedziany w lekkim tonie dreszczowiec. Potrafi wywołać uśmiech na twarzy, a zaraz potem zaskoczyć. Zaskoczyć w ramach konwencji, w pastiszowym ujęciu i z zachowaniem dobrego smaku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz