Obraz Rogera Michaela Watkinsa jest swego rodzaju legendą w światku miłośników filmowego horroru. Nakręcony w 1972 roku, do dystrybucji wypuszczony dopiero pięć lat później. O jego złej sławie decyduje nie tylko podjęta tematyka – filmy snuff, ale i cała otoczka. Do dziś wielu zaszokują ukazane tu sceny mordów, nad całością unosi się specyficzny, nihilistyczny duch oraz atmosfera obrazu zakazanego, dzieła całkowicie undergroundowego. Przez wiele lat jego nieocenzurowana wersja była praktycznie niedostępna, po świecie krążyły jedynie kopie na kasetach VHS o koszmarnej jakości. Dziś, w czasach ogólnie dostępnego Internetu, jego zdobycie nie jest już tak trudne (został wydany na DVD przez Bartel Entertainment), co nie zmienia jednakowoż jego unikatowego charakteru.
„The Last House On Dead End Street” to historia drobnego przestępcy Terry’ego Hawkinsa, który po wyjściu z więzienia postanawia zająć się produkcją filmów. Nawiązuje więc kontakty w światku produkcji obrazów XXX, montuje własną ekipę realizatorską i przystępuje do realizacji projektu. Nikt jednak nie wie, jakiego rodzaju dzieło pragnie stworzyć Hawkins. Tymczasem jego „scenariusz” zakłada brutalne zamordowanie przed kamerą grupy osób ze światka pornobiznesu…
Pomimo upływu lat film Watkinsa wciąż wywiera na widzu silne wrażenie, podobnie jak słynny „The Last House On The Left” Wesa Cravena, który w dużej mierze był inspiracją dla tego obrazu. Tyle że w tym przypadku ma się do czynienia z pozycją rzeczywiście dość niezwykłą. Do dziś nie jest dostępna pełna wersja reżyserska zgodna z zamysłem twórcy, stąd film ma dosyć poszarpaną konstrukcję narracyjną, widać, że wielu elementów w nim brakuje. Przydaje to uroku obcowania z czymś tylko dla wybranych. Do tego zarówno reżyser, jak i część ekipy została w napisach początkowych ukryta przez dystrybutora pod pseudonimami (Watkins figuruje na ten przykład jako Victor Janos). Podniszczona taśma, improwizowane dialogi, czasem nie do końca wyraźny obraz (jak w trakcie sekwencji ćwiartowania kobiety na stole operacyjnym) – można się miejscami poczuć, jakby rzeczywiście dostąpiło się zaszczytu obejrzenia prawdziwego filmu „ostatniego tchnienia”. Co prawda, muszę ze swej strony nadmienić, wykonanie efektów w wielu momentach pozostawia wiele do życzenia i wiele fragmentów może już tak nie szokować jak kiedyś, ale całość nadrabia to swoim niezwykłym klimatem niczym z koszmaru i… mankamentami. To paradoks, ale właśnie kiepskie aktorstwo, montaż, zdjęcia, procentują tu na plus, jeszcze sugestywniej oddziałując na odbiorcę – rzeczy, które w przypadku normalnej produkcji są niezwykle ważne, tu jakby schodzą na dalszy plan.
Komu warto polecić „The Last House…”? Na pewno maniakom gore – mimo że tego typu sceny nie zawsze błyszczą tu realizmem, to wciąż są mocne dzięki swej otoczce. Warto też na pewno się z nim zapoznać, jeśli chce się posmakować choć odrobiny tego uczucia, jakim musi być możliwość obejrzenia obrazu snuff. Na plakatach reklamujących ten rarytas widniało hasło reklamowe: „To tylko film”. Może jednak – dla większego efektu – lepiej spróbować choć na chwilę o tym zapomnieć. Na pewno nie będzie to wtedy seans, o którym łatwo zapomnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz