Narodziny kina grozy "mad in Italy" były nader skromne i bynajmniej nie zwiastowały wielkich osiągnięć Południowców w tej dziedzinie. Wszystko zaczęło się pod koniec lat 50., kiedy to wraz z rokrocznie wzrastającą ilością produkowanych na Półwyspie Apenińskim filmów, tamtejszy rynek zaczął otwierać się na nowe możliwości. Do tej pory, powojenna kinematografia włoska specjalizowała się przede wszystkim w ponurych rozliczeniach spod znaku neorealizmu. Jak wiadomo jednak, nie samym chlebem i solą człek żyje, toteż włoski reżyser Riccardo Freda postanowił wypróbować rodzimą widownię pod kątem horroru. Sceptycznie nastawionego do pomysłu producenta Luigi Carpientieri, przekonał obietnicą scenariusza napisanego w rekordowym, jednodniowym trybie i zaledwie dwutygodniowym okresem kręcenia. Tak oto, wraz ze swym stałym współpracownikiem, operatorem Mario Bavą, Freda wszedł na plan obrazu zatytułowanego później jako "I Vampiri" (czyli dosłownie "wampiry").
Historia rozgrywa się współcześnie w Paryżu. Po mieście grasuje seryjny morderca kobiet. Wszystkie jego ofiary znalezione zostają bez choćby jednej kropli krwi w ciele. W obliczu bezradności policji, ambitny dziennikarz Pierre Lantin (Dario Michaelis), decyduje się przeprowadzić własne śledztwo w tej sprawie. Trop prowadzi go do zamku rodziny Du Grand...
Zrealizowany pod szyldem wytwórni Titanus, film Fredy nie odniósł większego sukcesu, utwierdzając jedynie producentów w przekonaniu, iż horror to gatunek nie tylko gorszy jakościowo, ale też mało dochodowy. Z dzisiejszej perspektywy, "I Vampiri" jawi się z kolei jako sympatyczna, ale mało zajmująca ramotka: statyczne ujęcia osłabiają dynamikę opowieści, inspirowany legendami o krwawej hrabinie Elżbiecie Batory scenariusz odsłania swe braki i sprawia wrażenie naiwnego. Dla historyków X muzy jest to jednak z pewnością wdzięczny materiał do rozważań nad rozwojem nurtu. Jako pierwszy włoski film grozy ery kina dźwiękowego, "Lust of the Vampire" (bo tak brzmi nadany przez dystrybutora, anglojęzyczny tytuł) wyprzedza o rok hit wytwórni Hammer "Horror of Dracula" i kładzie jednocześnie podwaliny pod nowożytny boom na opowieści o wampirach. Włosi dostrzegli potencjał tkwiący w makabrze i straszeniu dopiero trzy lata później, wraz z sukcesem klasyka Mario Bavy "La maschera del demonio".
Warto w tym miejscu nadmienić, że ojciec włoskiego horroru, właśnie na planie omawianej pozycji stawiał swe pierwsze kroki jako reżyser. Kiedy w wyniku tarć z ludźmi ze studia, ostatniego dnia filmowania Freda porzucił swe stanowisko, pałeczkę przejął jego przyjaciel i autor zdjęć. Bava dokończył zdjęcia w ciągu dwóch dni, drastycznie zmieniając przy okazji finalny kształt obrazu. Wśród wprowadzonych przezeń modyfikacji znalazło się między innymi zupełnie nowe zakończenie oraz decyzja o uczynieniu z drugoplanowej postaci dziennikarza głównego bohatera. Co ciekawe, wraz z kryminalnym wątkiem prywatnego dochodzenia, późniejszy twórca "Sei donne per l'assassino", już na tym etapie - nieświadomie, ale wciąż - eksperymentował z formułą stworzonej przez siebie estetyki kina giallo. Całkiem sporo tego, jak na jeden niskobudżetowy i zgoła zapomniany film klasy B., czyż nie?
Co zaś do zaoferowania ma współczesnemu widzowi ta wampiryczna baśń poza garścią historycznych faktów? Cóż, choć daleki od miana arcydzieła suspensu, "I Vampiri" wciąż poszczycić się może sugestywnym gotyckim klimatem, umiejętnie wykorzystanymi (bo "zapożyczonymi") dekoracjami oraz nadal robiącą spore wrażenie charakteryzacją. Bava wykorzystał patent sprawdzony już ćwierć wieku wcześniej, przy okazji słynnej ekranizacji "Doktora Jekylla i pana Hyde'a" z 1931 roku. Za pomocą odpowiedniego oświetlenia, twarz wcielającej się w ponętną Giselle Du Grand Gianny Marii Canale, w przeciągu sekund przemienia się w oblicze starej kobiety. W dalszym ciągu lepsze i bardziej imponujące niż dzisiejsze CGI. Radzę sprawdzić! Ocena: ***½
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz