dir. Andrea Bianchi
Grupa izraelskich komandosów dokonuje zamachu na
ukrywającego się w połudiowoamerykańskiej dżungli doktora Mengele (Howard
Vernon). Atak kończy się niepowodzeniem: zamiast słynnego zbrodniarza ginie nazistowski
naukowiec dr. Hess (zbieżność nazwisk przypadkowa). W tym samym czasie Marc (Antonio
Mayans), potomek ofiar hitlerowskiego reżimu, odkrywa że Mengele chowa się w pilnie
strzeżonej posiadłości na wzgórzu w Urugwaju. Chłopak nawiązuje znajomość z
tancerką z klubu nocnego, która opowiada mu o przerażających eksperymentach
dokonywanych przez osławionego „Anioła Śmierci”. Marc decyduje się stworzyć
własny oddział złożony ze specjalistów i dopaść Mengele oraz jego
popleczników...
„Commando Mengele” aka „Angel of Death” to efekt współpracy
Andrei Bianchiego (reżyseria) i Jesúsa Franco (scenariusz). Ktokolwiek, kto
kojarzy nazwiska tych panów, wie że należy spodziewać się porcji solidnego
eurotrashu. I tak też jest w istocie: „CM” to nieudolne popłuczyny po „Chłopcach
z Brazylii” Franklina J. Schaffnera, utytłane w sosie rodem z hollywoodzkiego
kina klasy B. Zamiast Gregory’ego Pecka i Laurence’a Oliviera w rolach głównych
antagonistów mamy tutaj stałego współpracownika Franco, Howarda Vernona oraz...
Fernando Reya, którego z kolei większość widzów kojarzyć będzie z obrazami Luisa
Buñuela. Pierwszy szarżuje ile wlezie jako demoniczny nazista, pragnący
stworzyć podwaliny pod 4. Rzeszę, drugi z kolei ewidentnie zdaje sobie sprawę z tego, w
jaką kabałę się wpakował: jego postać głównie przesiaduje z lupą w dłoni i
zajmuje się przeglądaniem zdjęć z obozów zagłady (no bo tym przecież głównie zajmują
się członkowie Mossadu i pokrewnych mu instytucji, czyż nie?).
Nie da się ukryć, że „CM” to szmira przez duże „G”, ale z
gatunku tych, które dostarczają sporo satysfakcji: niedowierzanie towarzyszy
widzowi już od pierwszych scen, a im dalej w las, tym bardziej rozrywkowo.
Banda niewydarzonych „specjalistów” złożona została z samych oryginałów
(mistrzostwo stanowi „karateka”, który z radości po przyłączeniu do misji
rozdaje swoim uczniom kopniaki po zadkach), a efekty „przerażających” eksperymentów
doktora Mengele doprawdy potrafią wprawić w osłupienie (dość powiedzieć, że
show kradnie w tym przypadku z lekka zdezorientowany szympans, który jakimś
cudem okupuje jedną celę z ofiarami badań). Całkiem logiczny wydaje się także fakt, że żydowski bojownik trzyma powieszony w domu na ścianie krucyfiks. W kwestii aktorskiej prym wiedzie
Christopher Mitchum, o którego grze wypada powiedzieć tyle, że jego słynny
ojciec powinien był go wydziedziczyć. Jako „rozczarowany życiem” amerykański
najemnik niemieckiego pochodzenia, Chris zalicza tutaj jedną z najbardziej
spektakularnych walk wręcz sfilmowanych w slow-motion, jakie kiedykolwiek
zagościły na ekranach – it has to be seen, to be believed!
Bianchi („Cry of a Prostitute”, „Burial Ground”), który
przyzwyczaił nas do propagowania w kinie sleazu,
jest tutaj wprawdzie zachowawczy w tej kwestii, ale nadrabia reżyserską "inwencją", która wykracza daleko poza standardy włoskiego kina gatunków. Co
minuta, to atrakcja – i to zarówno w kwestii fabularnej, jak i wpadek
realizacyjnych, nonszalancji w traktowaniu logiki czy wreszcie kompletnego
braku umiejętności prowadzenia aktorów. W drodze do finału wielokrotnie
poddajemy zadamy sobie pytanie, czy twórcy zdołają nas jeszcze czymś zaskoczyć, a
jednak – zawsze ta sztuka im się udaje. Toteż, jeśli poszukujecie porządnej
odtrutki na marvelowski wysyp poprawności politycznej, wpadajcie do Urugwaju:
nie spotkacie tu błyskotliwych ludzi, ale z pewnością nie będziecie narzekać na
nudę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz