7/02/2019

The Bat (1959)


dir. Crane Wilbur




Najpierw była powieść “The Circular Staircase” autorstwa Mary Roberts Rinehart z 1908 roku, dwanaście lat później przerobiona na sztukę teatralną “The Bat”. Sceniczna historia o zamaskowanym mordercy i poszukiwaniach skradzionej fortuny przenoszona była następnie na ekran trzykrotnie (jeśli nie liczyć bezpośredniej ekranizacji książki z 1915 roku). Pierwsza adaptacja z 1926 była filmem niemym, wersja z 1930 roku była już udźwiękowiona. Ostatnim bezpośrednim podejściem do kryminalnego konceptu był z kolei obraz Crane’a Wilbura z 1959 roku.


Autorka kryminałów Cornelia Van Gorder (Agnes Moorehead) wprowadza się na okres letni do posiadłości bankiera Johna Fleminga (Harvey Stephens), podczas gdy on przebywa na polowaniu w górach. Dom przez większość miejscowych uważany jest za przeklęty. Wkrótce, na wieść o grasującym po okolicy mordercy zwanym „Nietoperzem”, cała urzędująca w rezydencji służba wymawia pracę. Tymczasem sensację wywołuje wiadomość, że właściciel banku dokonał kradzieży ze skarbca na kwotę miliona dolarów, po czym zginął w trakcie górskiej wyprawy. Wszystko wskazuje na to, że zrabowany łup musiał ukryć właśnie w swojej letniej posiadłości...


„The Bat” łączy estetykę gotyckiego horroru i klasycznego „whodunit?”. Miks ten nie zawsze wypada przekonująco, bo w zasadzie mamy do czynienia z prowadzonymi równolegle dwoma wątkami (sprawa seryjnego mordercy i poszukiwania skradzionych pieniędzy), które wprawdzie się zazębiają, ale jest to proces nie do końca przekonujący. Odpowiedź na pytanie „kto morduje?” będzie – w zależności od stopnia zaawansowania widza – albo zaskakująca albo też... rozczarowująca. Nie ulega wątpliwości, że rzecz mocno już się zestarzała, a niektóre zwroty akcji są do tego stopnia naiwne, że ciężko je skwitować inaczej niż śmiechem. Nie pomaga również teatralny rodowód: akcja przez większość czasu toczy się w jednym miejscu, jest raczej statyczna i nawet okazjonalne ataki zabójcy (który jest zresztą przez większość czasu strasznym fajtłapą) nie są w stanie jej rozruszać.


Obraz Wilbura posiada jednak mimo wszystko pewien urok i wdzięk. Rzecz prawdopodobnie już w momencie powstania, zmuszona konkurować z produkcjami Hammer Films, musiała się prezentować nieco staroświecko – miejscami można odnieść wrażenie, ze powstała co najmniej dekadę wcześniej. Ma to swoje minusy (o czym wyżej), ale też nie ukrywam, że to nader przyjemny, lekki seans, który okazjonalnie (i niezamierzenie) wpędza w wesołość. Niewątpliwy plus stanowi obsada, pośród której brylują niezastąpiony Vincent Price (tutaj jako nieco szemrany lekarz i zarazem jeden z głównych podejrzanych) oraz wcielająca się w pisarkę Agnes Moorehead. Warto również zwrócić uwagę na figurę samego mordercy, który z kolei spokojnie mógłby robić za wzór dla klasycznego zabójcy z filmów giallo: czarna maska na twarzy, kapelusz z szerokim rondem i do tego rękawiczki... ze szponami.

Ramotka, toteż nie dla każdego. W pierwszej kolejności dla tych, którzy lubią tradycyjne łamigłówki kryminalne i nie przeszkadza im, gdy nieco zalatują one sztampą. Po latach ciężko wprawdzie uwierzyć, w jaki sposób sztuka Rinehart mogła okazać się wielkim broadwayowskim hitem (a film ponoć trzyma się pierwowzoru wiernie), ale też nie okłamujmy się – gorsze dziwy widujemy na co dzień...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz