3/01/2018

Phantom Thread (2017)

dir. Paul Thomas Anderson



Daniel Day-Lewis zapowiada, że to jego ostatni filmowy występ. Trzykrotny zdobywca Oscara jest znany ze starannego doboru ról, jak na hollywoodzkie standardy, na ekranie pojawia się rzadko, średnio raz na kilka lat (ostatnio w nagrodzonej przez Akademię interpretacji postaci Lincolna w widowisku Spielberga z 2012). W kolejnej, po głośnym "Aż poleje się krew", kolaboracji z Paulem Thomasem Andersonem, wciela się w światowej sławy projektanta. Ta rola to potwierdzenie wszechstronnego talentu aktora i - jeśli jego słowa o zakończeniu kariery okażą się prawdziwe - godne pożegnanie z kinem.


Reynolds Woodcock bez wątpienia posiada cechy geniusza. Głównie te złe: jest humorzasty, kurczowo trzyma się rytuałów i przyzwyczajeń, w stosunku do ludzi bywa opryskliwy, apodyktyczny. W całej rozciągłości przekona się o tym jego nowa kochanka, prowincjonalna kelnerka imieniem Alma (Vicky Krieps). Dziewczyna ma jednak ambicje, aby być czymś więcej, aniżeli tylko dodatkiem do życia rozchwytywanego przez gwiazdy i arystokrację krawca. Upokarzana i odtrącana, nie traci nadziei i sił, konsekwentnie zagarniając coraz większy obszar egzystencji starego kawalera...


"Phantom Thread" można określić mianem melodramatu. Przekornego i wyrywającego się ze sztywnych ram romansu w stylistyce retro, z których przecież ochoczo czerpie. Anderson korzysta z dobrodziejstw epoki (akcja osadzona została w Londynie lat 50.), tworząc dostojny, kameralny dramat o toksycznym uczuciu, z którego z czasem wykiełkuje pełna pasji i oddania relacja, z nieoczywistym układem sił. Przyznam szczerze, że finałowy "twist" nie przekonał mnie i jest to mój największy zarzut odnośnie filmu: przez cały seans reżyser kreśli wnikliwy portret artystycznej osobowości, pogłębia obraz stosunków między na pierwszy rzut oka dwoma skrajnie odmiennymi światami, by na koniec zaserwować nam coś w rodzaju wisielczego żartu. I nie za bardzo wiadomo czy parsknąć śmiechem czy pokręcić ze zniechęceniem głową.


"Nić..." to kino wystudiowane, chłodne i - pomimo, że przez większość czasu wcale niegłupio - zbyt dalekie. Twórca "Boogie Nights" bezbłędnie wygrywa niuanse, skupiając się na drobnych detalach, mimice i gestach postaci, jednocześnie pozostając zdystansowanym pod względem emocjonalnym. Tak jak i my, gdy podglądamy tę walkę płci, nie do końca pewni komu i czy w ogóle, należy kibicować. Czy Woodcock jest tylko straumatyzowanym tyranem, który w przeciągu swego życia kochał tylko jedną osobę, swoją matkę? Czy Alma z kolei to uwspółcześniona, sfeminizowana wersja wiedźmy z podań ludowych, która za pomocą "czarnej magii" posiądzie w końcu wymarzonego oblubieńca? Jest w tym wiele wnikliwych spostrzeżeń na temat związków, ciągłej, choć nie zawsze nazywanej dosadnie, wojny pomiędzy odmiennymi wizjami codziennego orbitowania wokół Słońca. Można się zachwycić warsztatem, docenić aktorskie wyżyny (Krieps również świetna), ale ciężko się zakochać. Do smakowania i umysłowej gimnastyki, bez udziału serca.

Ocena: ****½



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz