7/13/2016

Green Room (2015)

dir. Jeremy Saulnier


Jeremy Saulnier na szerokie wody wypłynął za sprawą ciepło przyjętego przez krytykę "Blue Ruin" (wcześniej był jeszcze pełnometrażowy debiut z 2007 roku, "Murder Party"). Zachęcony pozytywnymi opiniami i obiecującym zwiastunem, oczekiwałem świeżego podejścia do popularnej formuły kina zemsty. Niestety, spotkał mnie zawód: artystyczna oprawa, wywiedziona wprost z amerykańskiego kina niezależnego, skrywała opowieść o charakterze czysto eksploatacyjnym. Mistyczna zaprawa, jakiej użył młody twórca, okazała się być wątłym spoiwem dla zgoła przeciętnej i mało ciekawej, acz krwawej opowieści.


W swym kolejnym obrazie, Saulnier poniekąd powiela przećwiczony motyw, choć tym razem ze znacznie lepszym skutkiem. W "Green Room" na pierwszym planie mamy punkową kapelę w klasycznym, czteroosobowym składzie. Muzycy podróżują po Stanach w ramach trasy koncertowej, jednak ich niszowa twórczość spotyka się z nikłym odzewem: zmuszeni są grać do kotleta i udzielać wywiadów dla prowincjonalnych rozgłośni radiowych. W ostatniej chwili wpada im jeszcze jeden występ. Publika położonego w leśnej głuszy klubu składa się głównie z wrogo nastawionych skinów, jednak członkowie grupy nie pogardzą żadną fuchą dla podreperowania budżetu. Swój set rozpoczynają dość niefortunnie, bo do wykonania coveru Dead Kennedys "Nazi Punks Fuck Off". Szczęśliwie, obywa się bez skakania po krnąbrnych punkach w glanach. Po zakończonym koncercie pozostaje tylko zgarnąć kasę i jechać w swoją stronę. Niefortunny zbieg okoliczności sprawi jednak, że członkowie zespołu będą świadkami zdarzenia, które właściciel klubu zdecydowanie wolałby ukryć przed oczami osób postronnych...


"Green Room" zaczyna się dość niepozornie. Majestatyczna sceneria stanu Oregon sprzyja melancholijnej kontemplacji, senny nastrój szybko więc udziela się widzowi. W powietrzu wisi jednak coś bardzo nieprzyjemnego. Zawiązanie akcji przebiega w napiętej atmosferze, choć jest to, póki co, napięcie podskórne. Dopiero gdy wydarzenia przybiorą nieoczekiwanie dramatyczny obrót, zaczyna się prawdziwa zabawa. Saulnier doskonale wykorzystuje trzymane w zanadrzu atuty, na większość czasu ograniczając akcję do zaledwie kilku pomieszczeń. Klaustrofobiczny klimat nasila poczucie zagrożenia, od tej pory wspólnie z Bogu ducha winnymi punkowcami jesteśmy zdani na łaskę bojowników w imię "białej sprawy". Jedyne, co może nieco przeszkadzać, to fakt, że reżyser przesadził nieco z wygładzaniem swych bohaterów: czworo załogantów z "Ain't Rights" (bo tak zwie się ich zespół) to, jak na zadziornych anarchistów, nieprawdopodobne - za przeproszeniem - pipy. W szczególności postać grana przez Antona Yelchina drażnić może swoją mazgajowatością. Oczywiście, jest to zabieg celowy, gdyż, podobnie jak we wspomnianym "Blue Ruin", twórca lansuje tutaj tezę, zgodnie z którą w ekstremalnych warunkach każdy z nas gotów jest do czynów heroicznych, tudzież po prostu bestialskich. Wszystko w imię przetrwania.


Nie domorosła filozofia jednak w "Green Room" intryguje, a sama forma. "Offowy" sznyt już nie przeszkadza, utrzymane w zielonej kolorystyce zdjęcia pomagają stworzyć wyrazistą wizję autorską, a w miarę trwania seansu, pozornie nieskomplikowana historia pęcznieje od napięcia. Nie rozładowują go też wybuchy krwawej przemocy - Saulnier, niczym w rasowym slasherze, przesiewa metodycznie zastępy bohaterów, ale nie jest to zabieg mechaniczny. W tle grzmi muzyka grup z rejonów hardcore/grindcore/trash, na playliście znajdą się wiec sławy pokroju Napalm Death, Obituary czy Slayer, co tylko podkreśla brudny, nihilistyczny koloryt opowieści (choć i tak najlepszy jest finałowy "żart muzyczny"). Subkulturowe kody wygrywa ponadto reżyser bez fałszu, najwyraźniej więc odrobił w tej kwestii lekcję sumiennie. 


Pod względem aktorstwa jest zdecydowanie na plus. Najbardziej drażni wspomniany Yelchin, którego lepiej byłoby chyba wysłać do Mordoru, żeby pozbył się pewnego pierścienia, reszta jednak wypada już bardziej przekonująco. Na wyróżnienie zasługują zwłaszcza występy Patricka Stewarta, który jako działający z zimną krwią aryjski guru, stosuje oszczędne środki wyrazu, efekt budzi jednak ciarki. Drugie nazwisko to Imogen Potts, obsadzona na przekór swojemu dotychczasowemu emploi w roli twardej "oi'ówy". 


"Green Room" to zdecydowanie krok naprzód na reżyserskiej drodze Saulniera. Mniej pretensjonalnego upozowania, więcej kina gatunków, podanego jednak z werwą oraz dowodami postępującej reżyserskiej wprawy. Jako thriller, omawiana pozycja sprawdza się w stu procentach: na półtorej godziny konkretnie "usadza" w fotelu.

Ocena: ****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz