11/01/2021

The Legacy (1978)

dir. Richard Marquand


Para dekoratorów wnętrz z Los Angeles wylatuje do Anglii na zaproszenie anonimowego biznesmena. Podczas podróży przez wiejskie rejony, kochankowie biorą udział w niegroźnym wypadku. W związku z tym, iż w jego wyniku ich motocykl zostaje poważnie uszkodzony, Amerykanie korzystają z zaproszenia mieszkającego w pobliżu milionera i zatrzymują się jego olbrzymiej posiadłości. Wkrótce do rezydencji przybywają kolejni goście, podczas gdy zdrowie gospodarza zaczyna się drastycznie pogarszać…


Hammerowski w duchu film grozy, reżyserski debiut Richarda Marquanda, który później wyreżyseruje również szpiegowski dreszczowiec Igła (1981) na podstawie powieści Kena Folleta, thriller erotyczny Zębate ostrze (1985) oraz, bodajże najbardziej mainstreamowe osiągnięcie w jego dorobku, zwieńczenie trylogii Gwiezdnych Wojen, Powrót Jedi (1983) - wszystko to na przestrzeni niespełna dekady, zanim umrze w wyniku powikłań po udarze na moment przed 50. urodzinami. The Legacy sięga po wątki okultystyczne, osadzając je w rustykalnej scenerii wyspiarskiej prowincji i każąc przyjąć widzowi perspektywę przybysza z zewnątrz. Dzięki temu sprawdzonemu zabiegowi łatwiej przełknąć poszczególne scenariuszowe bzdury (wiele spośród zachowań pary głównych bohaterów ciężko niestety racjonalnie uzasadnić) i skupić się na nastroju oraz odkrywaniu kolejnych elementów zagadki.


Ta ostatnia nie należy może do przesadnie zaskakujących, niemniej twórcom udaje się przez półtorej godziny z kawałkiem utrzymywać napięcie w oczekiwaniu na ostateczną diabelską emanację. Nie ma tu zbędnego efekciarstwa, elementy grozy dawkowane są z umiarem, słowem: stara, dobra szkoła straszenia. Do tego wyposażona w rzetelną obsadę. Na pierwszym planie mamy przyszłą pozaekranową parę, Sama Elliotta i Katharine Ross. Po stronie brytyjskiej wyróżniają się John Standing jako mefistofeliczny pan na włościach Jason Mountolive, znana z występów u Kubricka i w serialu Ja, Klaudiusz (1976) Margaret Tyzack oraz… Roger Daltrey, wcielający się w swoje celuloidowe odbicie, gwiazdę rocka, która podpisała pakt z Jego Szatańską Wysokością.


Marquand nie wymyśla koła, jego reżyseria jest miejscami nieco toporna (dziwne przeskoki czasowe w niektórych partiach), niemniej udanie łączy angielską flegmę z bardziej jankeskim podejściem do filmowego horroru. A na koniec oferuje karierowiczowską przewrotkę w najlepszej tradycji Dziecka Rosemary (1968), dowodząc że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie jest to czołówka gatunku, ale jego solidne uzupełnienie – już tak!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz