dir. Richard Marquand
Para dekoratorów wnętrz z Los Angeles wylatuje do Anglii na
zaproszenie anonimowego biznesmena. Podczas podróży przez wiejskie rejony,
kochankowie biorą udział w niegroźnym wypadku. W związku z tym, iż w jego wyniku ich motocykl
zostaje poważnie uszkodzony, Amerykanie korzystają z zaproszenia mieszkającego w pobliżu
milionera i zatrzymują się jego olbrzymiej posiadłości. Wkrótce do rezydencji przybywają
kolejni goście, podczas gdy zdrowie gospodarza zaczyna się drastycznie
pogarszać…
Hammerowski w duchu film grozy, reżyserski debiut Richarda
Marquanda, który później wyreżyseruje również szpiegowski dreszczowiec Igła (1981) na podstawie powieści Kena
Folleta, thriller erotyczny Zębate ostrze
(1985) oraz, bodajże najbardziej mainstreamowe osiągnięcie w jego dorobku, zwieńczenie
trylogii Gwiezdnych Wojen, Powrót Jedi (1983) - wszystko to na przestrzeni niespełna dekady, zanim umrze w wyniku powikłań po udarze na moment przed 50. urodzinami. The Legacy sięga po wątki okultystyczne, osadzając je w rustykalnej
scenerii wyspiarskiej prowincji i każąc przyjąć widzowi perspektywę przybysza z zewnątrz. Dzięki temu
sprawdzonemu zabiegowi łatwiej przełknąć poszczególne scenariuszowe bzdury
(wiele spośród zachowań pary głównych bohaterów ciężko niestety racjonalnie
uzasadnić) i skupić się na nastroju oraz odkrywaniu kolejnych elementów
zagadki.
Ta ostatnia nie należy może do przesadnie zaskakujących,
niemniej twórcom udaje się przez półtorej godziny z kawałkiem utrzymywać
napięcie w oczekiwaniu na ostateczną diabelską emanację. Nie ma tu zbędnego
efekciarstwa, elementy grozy dawkowane są z umiarem, słowem: stara, dobra
szkoła straszenia. Do tego wyposażona w rzetelną obsadę. Na pierwszym planie
mamy przyszłą pozaekranową parę, Sama Elliotta i Katharine Ross. Po stronie
brytyjskiej wyróżniają się John Standing jako mefistofeliczny pan na włościach Jason
Mountolive, znana z występów u Kubricka i w serialu Ja, Klaudiusz (1976) Margaret Tyzack oraz… Roger Daltrey,
wcielający się w swoje celuloidowe odbicie, gwiazdę rocka, która podpisała pakt
z Jego Szatańską Wysokością.
Marquand nie wymyśla koła, jego reżyseria jest miejscami
nieco toporna (dziwne przeskoki czasowe w niektórych partiach), niemniej udanie
łączy angielską flegmę z bardziej jankeskim podejściem do filmowego horroru. A
na koniec oferuje karierowiczowską przewrotkę w najlepszej tradycji Dziecka Rosemary (1968), dowodząc że nie
taki diabeł straszny, jak go malują. Nie jest to czołówka gatunku, ale jego
solidne uzupełnienie – już tak!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz