10/20/2021

Halloween Kills (2021)

dir. David Gordon Green



Nie powiem, abym miał wygórowane oczekiwania wobec Halloween Kills. Poprzednia odsłona, semi-reboot cyklu, ustawiła poprzeczkę odpowiednio nisko jako pseudo-realistyczna próba odświeżenia formuły. Zabieg ów w praktyce sprowadzał się do przepoczwarzenia w opowieść o tym, jak to 60-latek zwiewa z psychiatryka po 40 latach, by zabić 60-latkę, która przez ostatnie 40 lat szykowała się na to ponowne starcie. Nic głupszego od takowego założenia nie dałoby się już wymyślić. Poprzez decyzję, aby odciąć się od wszystkich sequeli, a więc też i odcięcie od mitologii serii i zrobienie ze swego filmu opowieści o pielęgnowanej przez dekady traumie, David Gordon Green uczynił z niego de facto niezamierzoną parodię. W związku z powyższym po kontynuacji spodziewałem się tylko najgorszego. Dostałem obraz słaby, ale już bez takiego parcia na pokraczny „autentyzm” (a więc jednocześnie sprzeniewierzający się wcześniejszemu założeniu, ale o tym zaraz).

Akcja startuje dokładnie w momencie, gdzie zakończyło się Halloween AD 2018. Michael Myers spłonął w wyniku trójpokoleniowej zemsty, prawda? A nie, bo nie spłonął. W cudowny sposób został uratowany przez akcję strażaków, których chwilę potem zaszlachtował z werwą młodzieniaszka. Mickey rusza więc dalej przed Haddonfield i morduje każdego, kto się napatoczy po drodze do jego domu…

Ot, cała filozofia. Jednocześnie można tu zaobserwować zdecydowany zwrot ku większej umowności i zabawowej konwencji w stosunku do tytułu sprzed trzech lat: Myers znów jest wszechmogącym, nadnaturalnym zabójcą o mglistych motywacjach. Jego zadaniem jest zaś ponownie parcie naprzód na wzór czołgu i widowiskowe wykańczanie przypadkowych osób (sceny zabójstw akurat są miejscami całkiem niezłe). Oprócz tego dostajemy również porcję humoru nie najwyższych lotów (epizodyczne postacie małżeństwa emerytów i pary gejów, którzy wprowadzili się do posiadłości Myersów), przez co całość zaczyna przypominać w większym stopniu wcześniejsze sequele, w których logika niekoniecznie zawsze była stała pierwszym miejscu. Tym samym jakże modna obecnie koncepcja „upoważnienia” franczyzy, przedstawienia jej nowemu pokoleniu w odmiennym świetle, pada. Jakby dla równowagi, wrzucony zostaje – od pewnego momentu grający pierwsze skrzypce – wątek żądnego krwi tłumu, który wyrusza na poszukiwania mordercy. Nie obędzie się przy tym bez szkolnej dydaktyki (która sprowadza się do przedwyborczych mądrości spod znaku „kiedy dobrzy ludzie się boją złego człowieka, to stają się nieprzewidywalni”).

W ostatecznym rozrachunku otrzymujemy wymęczony, geriatryczny slasher, pozbawiony tempa, napięcia i ciekawych postaci, którym można by kibicować (pomyśleć że niektórzy dwie dekady temu zżymali się na H20). Podparty siermiężnym dowcipem i dawką trudnego do zniesienia patosu à la finał Mrocznego Rycerza (2008). Michael z symbolu irracjonalnego zła przeistoczył się tymczasem na dobre w doskonale zakonserwowanego emeryta o nadludzkiej sile – wkurwiciela pokolenia Metoo. Mnie z kolei on już ani ziębi, ani grzeje.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz