dir. Ugo Liberatore
Mark (Renato Cestiè) i jego siostra Christine (Rena Niehaus)
żyją pod opieką ich surowej, religijnej babci. Niewidomy Mark doświadcza
regularnych wizji, które zwiastują nadejście Antychrysta. Kiedy babka ginie w
tragicznym wypadku, rodzeństwo wprowadza się do podupadłego hotelu prowadzonego
przez ich wujostwo. Wkrótce w życie sierot wtargnie tajemniczy nieznajomy,
apokaliptyczne wizje Marka zaczną się nasilać, a Christine zajdzie w ciążę…
Dziecko Rosemary
(1968) wymieszane z Omenem (1976) i
doprawione do smaku Nie oglądaj się teraz
(1973). Brzmi pysznie, nieprawdaż? Ostudzę jednak na starcie emocje: Damned in Venice to twór tyleż intrygujący,
co mętny i nierówny. Winić za ów stan rzeczy należy przede wszystkim
scenariusz, w którym roi się od absurdów i który – po niezbyt długim
zastanowieniu – okazuje się kompletnie nie trzymać kupy. Sam zarys fabuły brzmi
wprawdzie całkiem nieźle, ale brak konsekwencji i żonglerka pomysłami różnej
jakości przynoszą efekt kuriozalny oraz – w wielu
momentach – niezamierzenie komiczny. Doznający profetycznych wizji Mark
przedstawiony został jako skończona ciamajda, która przez przypadek podpala
własną babcię (Złota Malina za najbardziej niedorzeczną scenę śmierci się
należy!), a kiedy akurat nie jest obiektem drwin ze strony swojej siostry, to
wpada na przedmioty, jak w idiotycznej scenie, gdy chłopak obrywa po twarzy…
oknem. Jeśli myśleliście, że Pan Magoo
z Leslie Nielsenem to niesmaczna rozrywka wystawiająca na pośmiewisko osoby
niepełnosprawne, to podczas seansu filmu Ugo Liberatore zdecydowanie możecie
poczuć się urażeni. Scen w przypadku których ciężko uwierzyć, że twórcy je
nakręcili i doszli do wniosku, że będą dobrze wyglądać na ekranie jest tu
sporo, przez co ciężko całość traktować poważnie.
Z drugiej strony, rzecz może pochwalić się świetnym klimatem
i naprawdę dobrymi zdjęciami. Liberatore, który karierę reżysera zaczynał od
filmowanych ze smakiem erotyków, także tutaj pokazuje że ma oko do ciekawych
kadrów i jest świetnym stylistą. Dość powiedzieć, że mamy tu do czynienia z
jednym z ciekawszych celuloidowych portretów Wenecji, której zgniły charakter
przywodzi na myśl sławetne dokonania Viscontiego i Roega. Z ekranu wylewa się
dekadencja, miasto sprawia wrażenie skazanego na zagładę, pogrążonego w
chorobie, która przenosi się na jego mieszkańców. Pomiędzy kolejnymi durnymi
wymysłami scenarzystów sączy się więc nastrój niezwykle gęsty i sugestywny, który
ciężko byłoby mi ot tak zignorować. Znajdziemy tutaj również kilka mocniejszych momentów gore, w tym biorącą widza kompletnie z
zaskoczenia scenę z noworodkiem - gwarantuję, że czegoś takiego nie widujecie na co dzień w kinie, tak mainstreamowym, jak i w gatunkowej obskurze.
Jeśli więc chciałbym jakoś w miarę logicznie podsumować Damned in Venice, to napisałbym
właśnie, że jest to pozycja pełna zaskoczeń: czasem pozytywnych, czasem wręcz
przeciwnie. Są tu zadatki na zapomniany, niedoceniony klasyk horroru
satanicznego, przy czym wybaczyć można nawet wtórność niektórych patentów. Czego
wybaczyć się nie da to dziury w historii, która co rusz skręca w kierunku
parodii nurtu. Dostajemy zatem jakby dwa filmy w pakiecie jednego: jeden somnabuliczny,
podszyty niepokojem i perwersją, zachwycający wizualnym brudem; drugi – nieudolny
wyrób seropodobny, który doskonale sprawdzi się jako rozrywka pod piwo lub
solidnego, grubego jointa. W obu przypadkach jest to czas spędzony przyjemnie,
ale jednak nie mogę przestać marzyć o tym, że ów pierwszy wariant zyskuje
przewagę i ukręca łeb tej mnożącej androny Hydrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz