8/25/2018

Surf II (1984)

dir. Randall M. Badat



Zacznijmy może od tego, że „Surf II” to kontynuacja filmu, który… nigdy nie powstał. Ot, taki psikus ze strony twórców (po latach, podobny zabieg zastosują autorzy serii „ThanksKilling”, płynnie przeskakując z części pierwszej, do trzeciej). Zresztą, początkowo obraz był wyświetlany pod jeszcze bardziej absurdalnym tytułem „Surf II: The End of the Trilogy”. Wywrotowa strategia w duchu anarchicznego humoru. Całe przedsięwzięcie pomyślane zostało jako parodia klasycznych beach party movies z lat 60. Ujmując w skrócie: dziewczęta w bikini, uganiający się za nimi opaleni (i upaleni) blondyni, plaża, słońce, ocean. I głupawy, często żenujący dowcip…


Wszystko zaczyna się od złowieszczego prologu, z którego dowiadujemy się, że w „starych, dobrych czasach” wszystko było piękne i proste. Surfing rządził kalifornijskimi plażami, a zabawa trwała w najlepsze. Trwało to do momentu pojawienia się Menlo Schwartzera (Eddie Deezen), zakompleksionego szkolnego geniusza, który postanowił zemścić się na znienawidzonych surferach i wymyślił… Buzzz Colę. Napój ten przemienia nastolatki w bezmyślne zombie i cieszy się niezmierną popularnością. Teraz wszystko w rękach garstki śmiałków, którzy muszą powstrzymać młodzież z Venice Beach od stoczenia się w otchłań nihilizmu i gnuśności...


Reżyser Randall M. Badat wpadł na pomysł fabularny w trakcie rekonwalescencji po wypadku na desce surfingowej. Traktowany silnymi lekami przeciwbólowymi na receptę, stworzył koncept prześmiewczej komedii, która w krzywym zwierciadle ukazywałaby ówczesne środowiska plażowych imprezowiczów, zdominowane przez grupki agresywnych punków, wypierających dawny, "zdrowy styl życia" ujeżdżaczy fal. Ponoć, gdy Badat pokazał gotowy scenariusz swojemu agentowi, ten miał stwierdzić, że to „najgorsze gówno, z jakim się zetknął”. Niezrażony tą druzgocącą opinią, młody twórca znalazł w końcu wsparcie producentów gotowych wyasygnować fundusze na film. Nakręcony w niespełna miesiąc obraz, zadebiutował na ekranach w styczniu 1984 roku i – jak nietrudno się domyśleć – został przez krytykę zmieszany z błotem.


No bo tak po prawdzie, „Surf II” istotnie jest… gówniane. Chaotyczna fabuła nie ma większego sensu, śmiesznych gagów brak, aktorstwo do dupy, a i realizacja pozostawia wiele do życzenia. Jeszcze jedna koszmarna amerykańska komedia „dla kretynów”. Dodajmy: która odniosła umiarkowany sukces w box office i na przestrzeni lat dorobiła się statusu kultowego koszmarka. Bo potencjał na campowy midnite flick z pewnością tutaj jest: mamy wszystkożerne zombie, parę scenek o  obrzydliwym wydźwięku (zawody w jedzeniu zgniłych wodorostów i śniętych ryb), szalonego naukowca, trochę gołych cycków i fajny soundtrack, łączący post-punkowe klimaty z surf rockiem. 


I choć w trakcie seansu nie pokładałem się ze śmiechu, to muszę przyznać, że na nudę tez nie narzekałem. Na brak atrakcji nie można narzekać, dzieje się sporo, z reguły w purnonsensowych oparach. Wszyscy zdają się być niespełna rozumu (w wolnym tłumaczeniu: albo idioci, albo nie do końca nieszkodliwi dziwacy), toteż najbardziej pokręcone sytuacje są tutaj na porządku dziennym. Nie brak też oryginalnych rozwiązań, na które mógł wpaść jedynie debiutant. Giną one wprawdzie z reguły w realizatorskim zamęcie, ale jest w też w tym szaleństwie metoda, jako że ta głupawka posiada tendencję do udzielania się widzowi. Mówiąc krótko: "Surf II" ma spory potencjał rycia bani niezaawansowanym graczom. Tutaj najważniejszy jest brak zasad i ejtisowy feeling beztroskiej zabawy. Patrząc zaś na młodego Erica Stolza i jego kumpla mamy wrażenie, że bez trudu dogadaliby się z Beavisem i Butt-headem. Jeśli lubicie takie odmóżdżające szarże, to rzecz jest zdecydowanie warta polecenia. W przeciwnym razie: trzymajcie się z daleka!

Ocena: ***



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz