Policja Las Vegas korupcją stoi. Kradnie się na lewo i prawo, w tym także z Biura Dowodów Rzeczowych. Porucznik Jim Stone (Nicolas Cage) nie stanowi w tej kwestii wyjątku: patrzy przez palce, jak jego koledzy "biorą w łapę" i wynoszą z magazynu przedmioty codziennego użytku, narkotyki, pieniądze, czasem sam uszczknie co nieco z departamentu. Pewnego dnia, glina przypadkiem dowiaduje się, że drobny diler narkotykowy został wypuszczony na wolność za wysoką kaucją. Zaintrygowany, rozpoczyna prywatną obserwację miejsca zamieszkania kryminalisty. W ten sposób odkrywa, że siatka handlarzy stworzyła dużych rozmiarów kryjówkę na tyłach chłodziarni, gdzie deponują "fanty". Jim nie zastanawia się długo, w najdrobniejszych szczegółach obmyśla plan "włamu", do współpracy kaptując młodego sierżanta (Elijah Wood)...
Żyję według prostej zasady: nieważne jak chujowy, film z Cage'm zawsze fajnie obejrzeć. Aktor od końca lat 90. występuje głównie w gniotach, tylko z rzadka przerywając tę passę ambitniejszymi pozycjami. Posiada też oddaną bazę fanów, którzy gotowi są przetrawić najgorszy nawet zakalec, byle zobaczyć swego idola w akcji. Do tej grupy, oficjalnie i bez cienia zażenowania, sam się zaliczam. O "The Trust" słyszał zapewne mało kto, w tym samym roku bratanek Francisa Forda Coppoli zagrał w czterech innych tytułach, z których tylko "Snowden" Olivera Stone'a przebił się do mainstreamowej świadomości. Ot, jeszcze jedna chałtura na koncie Nicka, o której świat błyskawicznie zapomniał. Tyle, że tym razem, wcale nie jest aż tak "chujowo".
Obraz braci Brewerów, którzy na swym koncie mają m.in. klip do kawałka Justina Biebera (sic!), to w gruncie rzeczy tradycyjny heist movie. Do kompozycji, twórcy dodali nieco moralnego brudu, przez co odtwarzany przez Cage'a bohater upodabnia się pod wieloma względami do postaci granej przezeń uprzednio w "Złym poruczniku". Szczęśliwie, gwiazdor nie szarżuje, toteż jego występ można zaliczyć do stosunkowo udanych (w paru scenach jest nawet bardzo fajnie...). Partnerujący mu Wood po raz kolejny udowadnia, że on nie grał Frodo Bagginsa, tylko JEST Frodo Bagginsem: w każdym wcieleniu identycznie przerażony i nieporadny. Biedny chłopak, ale do roli ciapowatego służbisty akurat się nadaje. Z drugiego planu wypada wymienić Sky Ferreirę oraz Jerry'ego Lewisa, ale oni akurat do grania wiele nie mają. Zwłaszcza osoba słynnego komika została kompletnie niewykorzystana. Od strony realizacyjnej jest "przezroczyście", co specjalnie nie dziwi, w kontekście małego doświadczenia tandemu reżyserów.
Nadzieję należy zatem pokładać w scenariuszu, a ten akurat jest w miarę niezły. Mamy etycznie ambiwalentne postaci, które dodają nieco pikanterii stereotypowo poprowadzonej fabule. Dialogi - na przemian upozowane i całkiem zręczne - nie kłują w uszy, znajdzie się nawet miejsce na porcję czarnego humoru. Najlepsza jest wywrotka na finiszu, która może nie tyle zaskakuje, ale na pewno pozostawia cierpki posmak. Średniak, ni mniej, ni więcej. Zważywszy jednak, że dobór ról przez Cage'a ostatnimi czasy zbliża się do poziomu "grubego Vala Kilmera" (sorry Val, chyba sam wiesz, że od dawna w niczym godnym uwagi nie wystąpiłeś), to nie ma co psioczyć: ten skok może nie porywa, ale jest solidnym B-klasowcem, którego wypożyczenia na VHS-ce jakieś dwie dekady temu nie musielibyśmy pojmować w kategoriach poważnego życiowego błędu. Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz