Któż by się spodziewał, iż tak specyficzny gatunek filmowy jak giallo, doczeka się w końcu własnego renesansu. Źródeł rehabilitacji rdzennie włoskiego nurtu kryminałów z lat 60. i 70. dopatrywać się można w całkiem jeszcze świeżej fascynacji mas produkcjami z grindhouse'owej niszy, za którą to modę bezpośrednio odpowiedzialny był duet Tarantino/Rodriquez. Wszak mawia się że jabłko niedaleko pada od jabłoni, a konotacje giallo z szeroko pojętym kinem eksploatacji i tanimi, taśmowo produkowanymi horrorami są bardzo wyraźne. Jedyny problem nastręcza forma reinterpretacji kanonu: jak tu bowiem na serio podejść do wymarłego dekady temu gatunku, który na dodatek odznaczał się wysokim stężeniem ograniczeń i fabularnych klisz?
Współcześni filmowcy podeszli do zadania w duchu iście postmodernistycznym, skłaniając się ku daleko posuniętej stylizacji i pastiszowej konwencji. Wprawdzie zdarzają się dzieła podchodzące do materiału źródłowego z pełną powagą, jak ma to miejsce chociażby w przypadku filmów duetu Cattet/Forzani, nawet u nich jednak, fabuła podporządkowana jest wysublimowanej formie i zepchnięta na dalszy plan. Kanadyjczycy Adam Brooks i Matthew Kennedy poszli jeszcze dalej i zdecydowali się uderzyć w parodię. Bohaterem ich filmu jest montażysta filmowy, Rey Ciso (Brooks, współreżyser). Rey przed laty był znanym w branży fachowcem, jednak od czasu feralnego wypadku przy stole montażowym, w którym utracił palce prawej ręki, zmuszony jest terminować przy niskobudżetowych filmach grozy. Na planie jednego z nich, dochodzi do serii morderstw, a kaleki montażysta staje się głównym podejrzanym policji...
W przypadku "The Editor" nie ma wątpliwości, iż twórcy celują w grubo ciosaną zgrywę. Większość aktorów została zdubbingowana w toporny sposób, mający na celu imitowanie charakterystycznego trendu "z epoki", ich gra jest celowo przerysowana, a dialogi na tyle niedorzeczne, na ile tylko się da. Efekt nierzadko jest wprost rozbrajający, choć zdarza się też, że żarty są durne, ale niekoniecznie już zabawne. Masa tu nawiązań do klasyki gatunku, z czego najczytelniejsze odwołania obejmują takie perełki, jak "Lo strano vizio della Signora Wardh" (scena gwałtu w strugach deszczu), "La tarantola dal ventre nero", "...E tu vivrai nel terrore! L'aldilà" czy "Lo squartatore di New York". Syntezatorowa ścieżka dźwiękowa zahacza z kolei o twórczość weterana Claudio Simonettiego. Na łatwych do wyśmiania motywach z teki opatrzonej żółtą okładką, duet odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię zresztą nie kończy, bo pojawiają się tu również aluzje do "Don't look now" Roega, "The Shining" Kubricka, "Videodrome" Cronenberga, a nawet... "Amarcordu" Felliniego.
Zręczny to misz-masz, od strony realizacyjnej nie budzi praktycznie najmniejszych zarzutów, widać jednak w nim również pewne niezdecydowanie jego twórców. Z jednej strony mamy tu do czynienia ze skrajnie rozbrykaną kpiną, z drugiej - pod koniec do fabuły wkradają się elementy surrealistyczne, które sprawiają wrażenie wyjętych z zupełnie innej bajki. Szczerze mówiąc, mimo że miejscami bawiłem się naprawdę przednio, to jednak wolałbym chyba aby rzecz poszła w tym drugim kierunku, oferując bardziej tradycyjny hołd. Jakby nie patrzeć bowiem, "The Editor" pozostaje pozycją dla dość wąskiego kręgu wtajemniczonych kinomanów, przeciętny widz wielu gagów najzwyczajniej nie zrozumie lub też uzna je za niskiej klasy wygłup. Mimo wszystko, pasjonaci, którzy liznęli co nieco "włoszczyzny" mogą mieć niezłą frajdę. Ocena: ***½
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz