6 Oscarów dla filmu o wojnie w Iraku, w tym dla najlepszego obrazu i za reżyserię - prędzej czy później musiało do tego dojść, tak samo jak z czasem Amerykanie dojrzeli do tego, aby nagradzać filmy o wojnie w Wietnamie. Być może wyda się to sporym uproszczeniem, ale w zasadzie, czyż nie do tego się to wszystko sprowadza? Z tego też powodu rozprawianie nad celowością przyznania statuetki dziełu Kathryn Bigelow uważam w zasadzie za zbyteczne. Nie jest to bowiem w moim odczuciu obraz na miarę tak prestiżowej (wciąż) nagrody. Zamiast jednak narzekać, zawsze można odnaleźć plusy takiej sytuacji.
"The Hurt Locker" nie posiada normalnej, liniowej fabuły, akcja pokazana jest epizodycznie. Najważniejsze jest to, że widz poznaje bohaterów, członków oddziału saperów. Sierżant William James (nominowany do Oscara Jeremy Renner) obejmuje nad nim dowodzenie po tym, jak poprzedni dowódca zginął w wybuchu bomby-pułapki. Will jest ryzykantem, to osobnik uzależniony od adrenaliny, a wojna jest jego żywiołem. Jego lekkomyślna postawa staje się przyczyną konfliktów z jego podkomendnymi: sierżantem Sanbornem (Anthony Mackie) i plutonowym Eldridge'em (Brian Geraghty). Obaj uważają, że działanie Jamesa może doprowadzić ich do zguby. Upływają kolejne dni służby i kolejne niebezpieczne misje...
Jeśli coś w filmie Bigelow może zaciekawić, to na pewno nie wątła warstwa fabularna, a już prędzej sposób, w jaki reżyserka przedstawia na ekranie całą historię. Bo na pewno nie można odmówić tej pozycji licznych atutów. Nie ulega wątpliwości, że jest to rzecz zrealizowana bardzo sprawnie, jest przekonująca i sugestywna. Przyznam, że dopiero po seansie uwierzyłem w zapewnienia niektórych krytyków, iż "W pułapce wojny" pokazuje inne oblicze wojny w Iraku, niż to, które znamy na co dzień z telewizji. Pozwala zidentyfikować się z bohaterami, a gdy buduje napięcie w scenach rozbrajania kolejnych bomb, to robi to wyjątkowo udanie. Nie ma więc mowy o żadnej nudzie w przeciągu ponad dwóch godzin trwania, co przecież wcale nie było tak oczywiste. Dodam też, że byłem pozytywnie zaskoczony, gdyż pomimo że Bigelow postawiła tu w dużej mierze na paradokumentalną konwencję, to nie nadużywa bardzo popularnych ostatnimi czasy sztuczek, takich jak choćby chaotyczny, rwany montaż. Wręcz przeciwnie - jak na dzisiejsze standardy (by przywołać choćby irytujące kombinacje w filmach Tony'ego Scotta) obraz jest tu przejrzysty, nie utrudnia śledzenia wydarzeń na ekranie. Nie ma tu też miejsca na zbędne efekciarstwo, na pierwszy plan wysuwają się umiar i wyważenie.
Bardzo istotna w kontekście "The Hurt Locker" jest jego wymowa, to, co stara się nam przekazać scenarzysta: wojna to narkotyk jak każdy inny. Jest to niewątpliwie teza nieco pretensjonalna, co jednak nie zmienia jej mocnego wydźwięku. Tym bardziej, że twórcy starają się nie być nachalni w jej lansowaniu, a podany za przykład sierżant James jest postacią zbudowaną wiarygodnie, posiadającą porządne podparcie w postaci rysu psychologicznego. Jeszcze ważniejsze jednak wydaje mi się to, że dzieło twórczyni "Dziwnych dni" nie daje gotowych odpowiedzi, a mówiąc ściślej: nie stara się oceniać, nie posiada jednoznacznie antywojennej wymowy, nie jest też wojny pochwałą. Dzięki temu udało się uniknąć zamienienia całości w drażniącą agitkę i zbudować pełnokrwiste kino.
Werdykt Akademii w przypadku nagrody dla najlepszego filmu za rok 2009 ja sam odczułem jako tzw. "mniejsze zło". Udało się uniknąć nagrodzenia rozbuchanej popeliny pod tytułem "Avatar", która pragnęła sprowadzić X muzę do pozycji jarmarcznej rozrywki, w której liczą się tylko efekty specjalne i to, co wystaje z ekranu po założeniu specjalnych okularów. Nie nagrodzono jednocześnie tytułów, które na statuetkę zasługiwały znacznie bardziej. Nie uważam jednak, żeby dowodziło to czegoś więcej, niż faktu, że decyzje szacownego zgromadzenia z Hollywood, są często podyktowane względami politycznymi. Ten Oscar to nagroda od Akademii dla "amerykańskich chłopców". To gest solidarności i szacunku dla tych, którzy walczą za kraj. Nieistotne, czy w odczuciu hollywoodzkiej śmietanki jest to wojna słuszna czy też nie - te dwie rzeczy warto rozgraniczyć. Brzmi patetycznie? Być może. Ale Amerykanie niczego przecież tak nie uwielbiają jak patosu właśnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz