Strzeżcie się samozwańczych proroków, albowiem do zguby was doprowadzą. Za ilustrację powyższej tezy niechaj posłuży przypadek doktora Jonathana Barnetta (Richard Todd), wykładowcy uniwersyteckiego, który wydalony przez władze uczelni ze względu na swe nazbyt liberalne poglądy, znajduje schronienie w środowisku hipisowskim. Jest druga połowa lat 60., "Lato Miłości" rozkwitło na dobre, jego mekką zaś dzielnica Haight-Ashbury, ulokowana w San Francisco enklawa dzieci-kwiatów. Tutaj też doktor Barnett, otwarcie propagujący używanie substancji psychodelicznych, znajduje sobie stosowny posłuch. Stając na czele młodzieżowego ruchu, wciela się w rolę mesjasza nowej generacji, lecz lansowane przezeń hasła oraz wzorce zachowań oprócz tego, że chwytliwe, okażą się być brzemienne w skutkach...
"The Love-Ins" to modelowy przedstawiciel popularnego w Ameryce lat 60. kina spod znaku "hippie-exploitation". Poruszana w obrazach z tego nurtu tematyka wolnej miłości, narkotyków i buntu wobec norm społecznych, działała niczym woda na młyn na wyobraźnię żądnej sensacji widowni. Twórcy omawianej produkcji zdecydowali się zresztą sięgnąć po bardzo konkretny przykład: postać głównego bohatera jest w oczywisty sposób wzorowana na osobie doktora Timothy'ego Leary'ego, hipisowskiego guru i zagorzałego zwolennika LSD. Podobnie jak on, filmowy doktor Barnett zyskuje sobie status autorytetu pośród kontestujących nastolatków. Łatwowiernych i podatnych na wpływy, jak zdają się sugerować twórcy. Stworzona na modłę Leary'ego persona urasta więc do rangi lekkomyślnego oportunisty i szarlatana, któremu popularność i pochlebstwa przysłoniły trzeźwy osąd rzeczywistości.
Jak pouczają autorzy filmu, dietyloamid kwasu lizergowego, potocznie zwany kwasem, nie tylko otwiera bramy podświadomości, ale może być też źródłem śmiertelnego niebezpieczeństwa. I choć z nadrzędną, odnoszącą się do zaufania pokładanego w samozwańczych mentorach, przestrogą zwartą w scenariuszu, skłonny jestem się zgodzić, o tyle sama argumentacja w najlepszym przypadku budzi rozbawienie, w najgorszym - niesmak. Cynizm i chłodna kalkulacja bijące z obrazu Arthura Dreifussaidą w parze z naiwnością i fabularnymi nonsensami. Twórcy raczą więc widza barwną inscenizacją narkotykowego tripu na motywach zaczerpniętych w "Alicji w Krainie Czarów", by zaraz potem uderzyć w mdląco moralizatorskie tony. To, co zaczyna się jako frywolna apoteoza pacyfistycznych postaw i beztroski, z czasem przybiera postać pseudo-dramatu o tragicznych konsekwencjach stosowania psychodelików i uprawiania przypadkowego seksu.
Podobne "grożenie palcem", skutki (znikome) przynosić mogło pięć dekad temu, dzisiaj doprasza się wręcz o drwinę. Jako jednak, że czystość intencji, jakie legły u podstaw "The Love-Ins", budzi co najmniej poważne wątpliwości, dajmy dojść do głosu ukrytemu w nas perwersyjnemu zwierzęciu. Podpowie on, że zrealizowany pod producenckim okiem wyspecjalizowanego w B-klasowych szmirach Sama Katzmana "straszak", potraktować można jako nietrafioną pomoc dydaktyczną, która znalazła sobie nieoczekiwane zastosowanie. Wystarczy się dostroić i... odpłynąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz