10/26/2021

Trapped Ashes (2006)

dir. Sean S. Cunningham, Joe Dante, Monte Hellman, Ken Russell, John Gaeta


Siedmioro nieznajomych wybiera się na wycieczkę po studiu filmowym. Podczas zwiedzania domu, który przed laty służył za miejsce akcji słynnego horroru zostają uwięzieni w jednym z jego pomieszczeń. Przewodnik proponuje zwiedzającym zabawę: każdy ma do opowiedzenia jedną straszną historię…

W pierwszej z nich początkująca aktorka decyduje się na zabieg powiększania piersi. Już wkrótce po zejściu ze stołu operacyjnego dziewczyna otrzymuje angaż do filmu. Niestety, szybko wychodzi również na jaw, że coś poszło nie tak i dumnie sterczące cycki zaczęły żyć własnym życiem…

Druga nowela opowiada o małżeństwie, które wybiera się do Japonii. Zajęty sprawami biznesowymi mąż lekceważy swoją połowicę, na którą w tym czasie sidła zastawiają siły piekielne.

Trzecia opowieść skupia się na przyjaźni dwójki początkujących reżyserów, których ostatecznie poróżni uczucie do tej samej kobiety.

Czwarta i ostatnia odsłona to historia małej dziewczynki, którą jeszcze w łonie połączyła specyficzna więź z… pasożytem, który rozwijał się w ciele jej matki.

Antologia grozy znaczy się. Przy czym jest to robota wręcz „danzigowa”: tania cyfra, beznadziejne efekty CGI, aktorzy z odzysku. Całość wygląda i brzmi jak przeciętne soft-porno z lat 90. ale wystarczy rzut oka na nazwiska reżyserów, by zasiane zostało ziarno wątpliwości w sercu odbiorcy. Ken Russell w kampowo-groteskowej przestrodze przed chirurgią plastyczną, Sean S. Cunningham w japońskich dekoracjach straszy seksownymi demonami (tentacle porn i anime wliczone w zabawę), Monte Hellmann gra konwencją kina noir. I niejaki John Gaeta, osobnik bliżej nieznany (no dobra, jak sprawdzić, to okazuje się, że... odpowiadał za efekty specjalne na planie Matrixów Wachowskich) snuje narrację o przyczynach zaburzeń trawienia. Plus klamra fabularna, którą z kolei wyreżyserował Joe Dante. Nieźle, co?

Trapped Ashes stanowi zatem nie lada ciekawostkę. Niezależna produkcja za marne grosze, na planie której udało się zebrać cztery konkretne, mocne nazwiska (1. Inna sprawa, że na tym etapie każdy w wymienionych zaliczył już odstawkę na boczny tor i na wysokie budżety od wielkich studiów liczyć nie mógł; 2. Jeszcze odmienna to, że Russell i Hellman to zupełnie inna liga niż Dante i Cunningham, co czyni sprawę jeszcze bardziej dziwaczną i nieprzewidywalną). Dodatkowo John Saxon, Dick Miller i Henry Gibson z występami gościnnymi. Jak to się w ogóle trzyma kupy? Zaskakująco dobrze! Gdy przymknąć oko na jakość wykonania, otrzymujemy całkiem zgrabną kolekcję opowieści „z dreszczykiem”. Mi najwięcej frajdy przysporzyły dwie pierwsze, zdecydowanie najbardziej zwariowane. Hellmanowska oda do starego Hollywood odstaje od nich powagą konwencji, ale też ma swój urok. Twórca Cockfightera (1974) stroni od przerysowanego gore, zamiast tego sięgając po… inspiracje życiem Stanleya Kubricka (scenariusz zresztą wali odniesieniami trochę łopatologicznie, jako że ekranowy odpowiednik słynnego reżysera nazywa się po prostu… Stanley, jest zapalonym fotografem i szachistą, a do tego w pewnym momencie zwierza się z niezrealizowanego nigdy marzenia o widowisku o życiu Napoleona). Najsłabiej wypada finalna nowela, na którą zabrakło moim zdaniem pomysłu.


Całościowo rzecz biorąc (jest jeszcze wspomniana już „klamra”, która jednak ni ziębi, ni grzeje, ale też nikt po takich "spoiwach" z reguły fajerwerków nie oczekuje) to solidne, B-klasowe tandeciarstwo, które przywodzi na myśl VHS-owe wypociny z poprzedniej dekady. Nie ma tu nic, co uzasadniałoby persony w napisach i chyba właśnie ten fakt czyni przedsięwzięcie tak perwersyjnie odpałowym. Krwiożercze cycki, zombie-mnisi napastujący amerykańskie turystki, mroczne sekrety geniuszy kamery. Jeśli taka szybka wyliczanka Was nie przekonuje, to z pewnością nie macie czego tutaj szukać. Tak mogłaby wyglądać Verotika, gdyby Glenn „Sings Elvis” Danzig ocknął się i wyciągnął wreszcie chuja z nieświeżej owsianki.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz