dir. Jerome Hamlin
Kula ziemska obserwowana z przestrzeni kosmicznej. W tle
słychać głos narratora, który naśladuje pamiętny wstęp do Strefy mroku (1959-1964) Roda Serlinga. W kadrze pojawia się statek
kosmiczny o kształcie wielkiego fallusa. Jego pasażerowie nie mają bynajmniej
pozytywnych zamiarów względem Ziemian. Już wkrótce obierają sobie pierwszą
ofiarę, nowojorskiego everymana. Sprowadzony na pokład statku mężczyzna zostaje
przemieniony w pozbawioną woli maszynę, która żywi się energią seksualną. Przy
każdym spółkowaniu zamienia partnera w podobną sobie kreaturę. Wirus
rozprzestrzenia się w błyskawicznym tempie, niebawem cała ludzkość przeistoczy
się w napalone narzędzia w rękach obcych…
Na pierwszy rzut oka Invasion
of the Love Drones to jeszcze jedna niezbyt mądra komedia porno, tyle że
ubrana w kostium science-fiction. Impostorzy zachowują się jak pozbawione uczuć
roboty, artykułują w charakterystyczny, syntetyczny sposób, okazjonalnie wrzucając
w konwersacje suche „Oki Doke”. Żarty obracają się – sprawa oczywista – wokół seksu,
przy czym bywają one na równi grubiańskie, co ryzykowne, czego przykładem scena
w której pani naukowiec ładuje się do łóżka obleśnemu grubasowi z zamiarem
unicestwienia go jako jednego z tytułowych „dronów”. Kiedy kochaś kończy
robotę, okazuje się że wcale nie jest jednym z zainfekowanych i radośnie
dziękuje urodziwej nieznajomej. Ciekawy jest również pomysł na pozbycie się
chutliwych intruzów: otóż należy ich potraktować chorobą weneryczną z probówki
w trakcie szczytowania.
Są tu pomysły głupawe, nazbyt rubaszne, ale jednocześnie nie
można odmówić Invasion
ekstrawaganckiego charakteru. W warstwie fabularnej pobrzmiewają zarówno echa Inwazji porywaczy ciał (1956), jak i Cronenbergowskich
Dreszczy (1975), w których ekstaza
stawała się dla zarażonych narkotykiem. Scenografia i kostiumy wyglądają może
tanio, ale są na tyle wyraziste i pomysłowe, że nie sposób oderwać od nich
wzroku. Obcy to świetliste istoty, które ujawniają swą prawdziwą postać jedynie
wówczas, gdy osiągają orgazm, co nadaje scenom seksu osobliwie upiorny
charakter. Na dodatek na całej długości metrażu porozsiewano cudownie kwasowe
momenty. Jest wzięta jakby z horroru scena psychodelicznego gwałtu na bezbronnej
kobiecie w parku i sekwencja tanecznej orgii członków jakiejś rozpustnej sekty
(której przewodzi zresztą nie kto inny, jak Jamie Gillis). Mamy scenę
przebudzenia Królowej obcych, która przyjmuje postać nienasyconej albinoski.
Jest też tripowy fragment, w którym pasażerka statku obcych zaspokaja się dwoma
wielkimi szlauchami z fallicznymi zakończeniami, który to akt zakończony
zostaje ejakulacją statku niszczącą wystrzelony z Ziemi prom kosmiczny.
Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe atrakcje, ciężko
zdyskredytować dzieło Jerome’a Hamlina na całej linii, za dużo tu po prostu
szaleństwa i kompletnie nieprzewidywalnych posunięć. Utopiony w sewentisowej
beztrosce odlot, który w typowo eksploatacyjnym tonie kokietuje widza przestrogą
przed plagą rozwiązłości. Co ciekawe „obawy” twórców już wkrótce miały się
ziścić, ale wówczas nikomu nie było już do śmiechu.