dir. Herman Hoffman
Nieoficjalny sequel klasyka Freda M. Wilcoxa: jedyne wspólne ogniwo stanowi właśnie postać Robby’ego, który został przeniesiony przez twórców z XXIII stulecia do XX wieku. Co istotne, nikogo tu nie dziwią podróże w czasie, ani też fakt uczynienia kogoś niewidzialnym, można więc uznać że konwencja całości jest mocno baśniowa. Kontrastuje to nieco z typowym dla kina science-fiction tego okresu, zimnowojennym klimatem (groźba wojny atomowej, lęk przed radzieckimi szpiegami gotowymi wykraść pilnie strzeżone tajemnice). Miejscami rzecz jest skrajnie infantylna (cały wątek przyjaźni chłopca z pociesznym robotem), kiedy indziej – groteskowa (omamieni przez komputer wojskowi pomagają mu w realizacji jego zbrodniczych celów), przez co nie do końca wiadomo do kogo owa pozycja miała być w pierwszej kolejności skierowana: dorosłych, czy też dzieci.
Można też powiedzieć, że za dużo grzybów w tym barszczu, bo tytułowa niewidzialność krnąbrnego urwisa nic w zasadzie do głównej intrygi nie wnosi, stanowiąc przede wszystkim nośnik elementów komediowych: rodzice chłopca złoszczą się na niego, nakazując mu powrót do poprzedniego stanu, kiedy zaś lądują wspólnie w sypialni, by się tarmosić na łóżku, okazuje się, że towarzyszy im ich pociecha, za co chłopak zostaje skarcony kilkoma „widzialnymi” klapsami w pupę. Humor nie jest więc szczególnie wysokich lotów, ot, poziom przeciętnego sitcomu z lat 50. o typowej amerykańskiej familii z klasy średniej (pomijając oczywiście wątki fantastyczne).
Kluczowa pozostaje jednak podstawowa nić fabularna, z zyskującą
świadomość sztuczną inteligencją, która nienawidzi swych stwórców. Aż żal, że z
tematu nie wyciśnięto tu nieco więcej, niemniej i tak sądzę, że musiał być to
jeden z filmów, które z wypiekami na twarzy oglądał w dzieciństwie James
Cameron, bo podobieństwa Skynetowej rewolty do knowań olbrzymiego komputera z
obrazu Hermana Hoffmana są uderzające.
Ogółem rzecz ujmując, jest to poczciwa ramotka, która w zestawieniu ze wspomnianą Zakazaną planetą już nawet w momencie premiery musiała wypadać blado. Pomimo jednak wszelkich naiwności i uproszczeń – a może właśnie dzięki nim - w trakcie seansu bawiłem się całkiem nieźle. Tempo historii jest odpowiednie, mamy wystarczającą ilość atrakcji, by zapełnić półtorej godziny metrażu, a wisząca nad całością nuklearna paranoja to coś, co zawsze witam w filmach z otwartymi ramionami. Miłośnicy fiftisowych wizji zagłady z pewnością docenią jako ciekawostkę (Gry wojenne [1983] też zresztą jakiś dług tu moim zdaniem zaciągnęły).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz