dir. Daniel Haller
Buck Rogers to postać w europejskiej kulturze praktycznie nieznana, jednak w Stanach Zjednoczonych jego zasługi na polu popularyzowania fantastyki naukowej wśród odbiorców różnych mediów jest trudna do przecenienia. Pierwotnie bohater pojawił się na kartach powieści „Armageddon 2419 A.D.” Philipa Francisa Nowlana, by stamtąd trafić do komiksu, słuchowisk radiowych i na ekrany kinowe. Powszechnie uznaje się, że to właśnie persona dzielnego Amerykanina ze space opery wprowadziła do kultury masowej koncepcję eksploracji kosmosu, wyprzedzając na tym polu m.in. Flasha Gordona czy Johna Cartera. Rogers przemierzał galaktykę w 12-odcinkowym serialu kinowym z 1939 roku, potem zaś w 1950 roku na ekranach telewizorów. Bohatera reanimowano następnie na potrzeby serii powstałej dla stacji NBC w latach 1979-1981. W tym przypadku nakręcono dodatkowo półtoragodzinny film pilotażowy, który trafił w ramach promocji do kin.
Kapitan Rogers (Gil Gerard) jest pilotem NASA, który zostaje wysłany w przestrzeń kosmiczną. W wyniku awarii, kosmonauta zostaje zamrożony na 504 lata. Dryfujący statek z jego ciałem odnajduje załoga statku Draconia w roku 2491. Hibernatus zostaje przywrócony do życia przez obcą cywilizację, która prowadzi ścisłą współpracę z Ziemianami. Buck nabiera jednak przekonania, że humanoidalni kosmici tak naprawdę planują podbój Błękitnej Planety…
„Buck Rogers in the 25th Century” to jedna z wielu produkcji powstałych na fali ogromnej popularności „Gwiezdnych wojen”, czego twórcy specjalnie nie starają się ukrywać. Wprowadzają na przykład postać pociesznego robota z jego towarzyszem – elektronicznym mózgiem. Para ma odpowiadać za elementy komediowe, jednocześnie stanowiąc pokraczne odpowiedniki R2-D2 i C-3PO. Jest również zły imperator oraz jego bezwzględny poplecznik – połączenie Dartha Vadera i Wilhuffa Tarkina – odtwarzany przez Henry’ego Silvę. Zamiast księżniczki Lei są zaś aż dwa obiekty pożądania głównego bohatera: ponętna księżniczka Ardala (Pamela Hensley) oraz „swojska” pułkownik Wilma Deering (Erin Gray).
Na szczęście pod względem fabularnym rzecz nie jest tylko i wyłącznie tanim recyklingiem klisz ze stajni Lucasa i całkiem nieźle sprawdza się jako awanturnicze science-fiction z kosmicznym Jamesem Bondem w roli głównej (znalazło się nawet miejsca dla typowo bondowskiej czołówki, z przeciągającymi się przed kamerą „kociakami”). Owszem, humor nie jest tu pierwszej próby (a gdy do głosu dochodzą wspomniane roboty, to robi się wręcz żenująco), a zapożyczone z „Battlestar Galactica” dekoracje prezentują się zgoła kartonowo, ale w tym też przecież i cały urok. Najciekawiej jest zaś wtedy, gdy twórcy odchodzą od sprawdzonych rozwiązań i wstępują na ten przykład, w rejony kina post-apokaliptycznego w mrocznej sekwencji na ruinach dawnej cywilizacji (nawet jeśli tutaj w wyrzutkach żyjących na zgliszczach łatwo dostrzec echa Tuskenów). Totalny odpał pojawia się także w scenie „królewskiej potańcówki” do syntezatorowych pejzaży.
„Buck Rogers” to rozrywka, łatwa, przyjemna, miejscami obciachowo oldskulowa – i w tym jego siła. Nie jest to wprawdzie tak kultowy materiał, jak powstały rok później „Flash Gordon” – nie ma tu tak odlotowych pomysłów, nie wspominając nawet o soundtracku Queen. Jednak ci, którzy z rozrzewnieniem wspominają obraz Mike’a Hodgesa, w zalatujących kiczem przygodach w 25. tysiącleciu również dostrzegą bezpretensjonalny wdzięk kosmicznej ramotki. Jeśli zaś komuś mało, to może sięgnąć po dalsze przygody Bucka w formacie telewizyjnym – też dają radę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz