A miało być tak pięknie... - ciśnie się na usta w trakcie seansu filmu Davida Ayera. Prosty, ale nośny pomysł: "Parszywa dwunastka" w realiach uniwersum DC Comics. Harley Quinn i Joker po raz pierwszy razem na ekranie, Batman zaledwie jako postać drugoplanowa. No i cała zgraja barwnych rzezimieszków: Deadshot, Killer Croc, El Diablo, etc. Co w tak bajecznym koncepcie może nie wypalić? Ano, jak się okazuje, w zasadzie wszystko...
Zacznijmy może od fabuły, która już bardziej wydumana i nieciekawa zarazem, być nie mogła. Startujemy od kompletowania grupy superzbirów, którzy wejdą w skład straceńczej misji. Czemu rząd amerykański decyduje się wykorzystać do jej wykonania akurat zgraję psychopatów? Tego w zasadzie nie wiadomo, najwyraźniej jest to jedynie widzimisię Amandy Waller (Viola Davis), wrednej Murzynki, która specjalizuje się w matactwach i intrygach. Problem stanowi jednak natura samej misji: oto (anty)bohaterowie stawić będą musieli czoła pradawnej bogini imieniem Enchantress (Cara Delevingne). Paskudny babsztyl z paciorkami we włosach pragnie zawładnąć całym światem (tak, ona też wpadła na ten mało oryginalny pomysł...) i w tym celu organizuje własną armię ludzkich niewolników...
Pytałem: "co może nie wypalić?". Można na ten przykład wrzucić do świata Mrocznego Rycerza Harry'ego Pottera, obniżyć kategorię wiekową do PG-13 i czekać na rezultaty. A te są akurat mierne. "Sucicide Squad" wygląda tak, jakby pracowało nad nim czternastu scenarzystów, z czego połowa myślała, że pisze scenariusz do zupełnie inne produkcji. Aż dziw, że za cały ten bajzel odpowiedzialna jest jedna osoba, a mianowicie: sam reżyser. Ayer powtarza wszystkie karygodne grzechy twórców ekranizacji komiksowych z lat 90. Nie wierzy w to, że sprawdzona marka będzie w stanie obronić się sama, dorzuca więc lipne fajerwerki. Nie ufa ponadto w inteligencję widza, miast bawić się z nim za pomocą klisz gatunkowych, próbować pastiszu, podchodzi do zadania ze śmiertelną powagą. Podczas gdy największą siłą historii są w tym przypadku jej bohaterowie, twórca "Bogów ulicy" stawia na tandetne CGI. Opowieść tymczasem pęka w szwach od nadmiaru źle zarysowanych postaci, dochodzą kolejne dziury logiczne i infantylne pomysły (kretyńska jest na ten przykład cała afera z sercem Enchantress), jest głośno i niemądrze. Ayer próbuje ratować rozpadające mu się w rękach na setki części straszydło, stosuje więc chaotyczny montaż, który odbija się czkawką zwłaszcza w trakcie introdukcji postaci: tak właśnie wygląda ratowany na siłę film, drodzy studenci!
"Suicide Squad" to nic innego, jak ofiara nieprzemyślanych decyzji. Począwszy od wyboru na stanowisko reżysera człowieka, który nie czuje umownej komiksowej konwencji, poprzez wiarę w magiczną moc "samograja", a na... samej magii skończywszy. Cóż, idąc do kina na tego typu produkcję, nie oczekujemy mówiącej grubym głosem modelki w idiotycznym kapeluszu. Nie, my pragniemy tego, co nam obiecano: chcemy Gacka, chcemy żartownisia i jego zwichrowanej dziewczyny. Co prawda, Ayer pod względem procentowym i tak najwięcej czasu poświęca relacji pomiędzy Jokerem a Harley (ex aequo z rozdzierającą serce narracją o trudach rodzicielstwa w wykonaniu Willa Smitha), ale jest to czas niewystarczający. O Jokerze Jareda Leto można powiedzieć tyle, że jest groteskowy... i kilka razy pojawia się na ekranie. Aktor nie dostał nawet sposobności, aby zmierzyć się ze spuścizną Nicholsona i Ledgera, bo decyzją gremium producenckiego, jego występ ograniczony został do roli przaśnej dekoracji. Nieco lepiej sprawa się ma w przypadku oblubienicy zbira: Margot Robbie ma cały wdzięk i zadziorność, jakich potrzebuje postać Quinn, toteż za każdym razem, gdy wchodzi do akcji, cała uwaga skupiona jest wyłącznie na niej. Oczywiście, mamy też "przystawki", czyli wszystkie postaci, których potencjał został niewykorzystany. Cóż bowiem ciekawego można powiedzieć o rolach Joela Kinnamana, Jaia Courtneya czy Jaya Hernandeza? Chyba tylko tyle, że robią dobrą minę do złej gry.
Tli się, rzecz jasna, w tym wszystkim pewien potencjał. Jest garść całkiem zgrabnych one-linerów, jest też klawy soundtrack. Zabrakło jedynie podstawowego składnika: szaleństwa. Film o zbieraninie nieprzewidywalnych idywiduów, szalony jest jedynie w kwestii montażowych zabiegów o na poły amatorskim charakterze. Poza tym jednak, to wysoce zachowawczy, hollywoodzki blockbuster, w którym najwięcej kasy wpakowano właśnie w te elementy, które były kompletnie niepotrzebne. Ja czekam na osobny film o Harley z Margot Robbie w roli głównej - tutaj dziewczyna się tylko marnuje. Ocena: **
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz