dir. Gaspar Noé
Szkielet fabularny "Love" zdaje się tak minimalistyczny jak to tylko możliwe. Na pierwszym planie mamy postać świeżo upieczonego ojca, Amerykanina z pochodzenia imieniem Murphy (Karl Glusman). Przebudziwszy się na ciężkim kacu w Nowy Rok, chłopak odbiera nagraną na poczcie głosowej wiadomość od matki swojej byłej. Pod wpływem tego telefonu, przebywający na emigracji w Paryżu młodzieniec zaczyna wspominać swój burzliwy związek z ognistą Elektrą (Aomi Muyock)...
Złożony praktycznie w całości z serii retrospekcji "Love" określić można jako mroczny melodramat, w którym kolejna para bohaterów eksploruje zakazane sfery seksualne, przeżywając swoje "9 i pół tygodnia". Noé niejednokrotnie w przeszłości udowadniał, że pojęcie tabu jest mu obce, a swym najnowszym dziełem zdecydował się pokazać to najdobitniej, jak tylko umie. Paradoksalnie jednak "Love" sprawia wrażenie najbardziej zachowawczego filmu w dotychczasowym dorobku reżysera. Jest też najsłabszą fabułą, jaka wyszła spod jego ręki, siłą przekazu nie dorównując zarówno debiutanckiemu "Sam przeciw wszystkim", jak i dwóm późniejszym obrazom, za sprawą których ów twórca zyskał sobie łatkę czołowego prowokatora współczesnego kina.
Obyczajowa śmiałość skrywa tym razem treść nad wyraz konserwatywną, manifest tzw. "sentymentalnej seksualności", widocznej w twórczości Gaspara Noé w zasadzie od zarania. Podążając tropem wykreowanych przez siebie postaci, łatwowiernych i lekkomyślnych, reżyser dobrowolnie wpada w pułapkę infantylizmu i dosłowności, nie pozostawiając choćby odrobiny miejsca na niedopowiedzenia. Jeśli miłość, to po grób, jeśli sztuka, to jedynie malowana krwią, spermą i łzami. Oczywiście, samoświadomy kicz od zawsze był naturalną składową stylu reżysera, także tutaj stanowi więc wentyl bezpieczeństwa. Murphy, aspirujący do miana filmowca romantyk-egoista, to wykapane alter ego reżysera, odziany w koszulkę z nadrukowanym nazwiskiem Fassbindera, egzaltowany entuzjasta geniuszu Kubricka, idealista któremu przyjdzie przekonać się, że rzeczywistość nijak ma się do jego szczeniackich wyobrażeń. Wspólnie ze swą bratnią duszą, cygańskim aniołem z greckiej tragedii, wkracza w fazę eksperymentów natury seksualnej, ochoczo poszerzając przy tym świadomość za pomocą wiadomych substancji. Ścieżka wybrukowana narkotycznymi doznaniami, zdradami i powrotami, prowadzi na dno upokorzenia, prosto w (nomen omen) pustkę.
Swoim zwyczajem, banał znaczeniowy, twórca "Nieodwracalnego" przykrywa wizualnym rozpasaniem, czystą formą, która jednak wciąż potrafi zachwycać. O ile męskie przyrodzenie we wzwodzie na dużym ekranie nikogo już dzisiaj raczej nie bulwersuje, o tyle środki wyrazu, z jakich korzysta Noé, wciąż tną sprawnie niczym brzytwa. "Love" atakuje zmysły, na przemian bawi i budzi niepokój. Tradycyjnie, do najlepszych należą sekwencje, w których reżyser zabiera nas do piekła, babrając się w brudzie. Fragment, gdy bohaterowie odwiedzają prywatkę dla swingersów to oczywisty ukłon dla kubrickowskich "Oczu szeroko zamkniętych", tyle, że w wersji hard. Pulsujące niczym podrażniany w nieskończoność członek obrazy przypominają najlepsze momenty "Wkraczając w pustkę", jednak gdy postaci otwierają usta w celach innych niż zadowolenie chuci partnera, płyną z nich oczywistości: pospolity lęk przed odrzuceniem, tkliwość nieumiejętnie maskowana negacją i butą.
Naszpikowany cytatami z klasyki (warto wsłuchać się w ścieżkę dźwiękową, na której pobrzmiewają najrozmaitsze tropy: poczynając od kołysanki z "Głębokiej czerwieni", przez nagrania członka "rodziny" Mansona, na heroinowych pasażach Johna Frusciante skończywszy) i dorobku własnego, "Love" przypomina nieprzyjemny zjazd po ekstremalnej orgietce. W głowie wciąż się kotłuje, ale powoli ogarnia człowieka dojmująca bezbronność. Z wiekiem Noé najwyraźniej spokorniał, choć wciąż stara się siać zamęt. Pewne skojarzenia nasuwają się wszak same i osobiście, ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że inny tytularny skandalista kina autorskiego, Lars von Trier, z potyczki z wprowadzaniem elementów pornograficznych na salony, wyszedł ze znacznie większą klasą. Tak czy siak, obaj panowie muszą przyznać się do porażki w jednej podstawowej kwestii: mianowicie nie udało im się obalić żadnego bastionu. To zrobili już przed czterema dekadami Bernardo Bertolucci i Nagisa Ôshima, a ostatnie słowo zdaje się wciąż być ich przywilejem.
Ocena: ****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz