"Bonnie i Clyde" Arthura Penna to jedna ze sztandarowych pozycji tzw. Nowego Hollywood. Kiedy do lamusa przeszły koturnowe widowiska i rozbuchane musicale, Fabryka Snów straciła swą niewinność, porzucając archaiczne wymogi kodeksu Haysa. Pod koniec lat 60. do głosu doszło młode pokolenie filmowców, na którym ruch kontrkulturowy odcisnął wyraźne piętno. Kino amerykańskie zakasało rekawy i odważnie zaczęło rozprawiać się z tematami tabu, czego dowodami były takie głośne pozycje jak "Nocny kowboj", "Easy Rider" czy "Uwolnienie". Na boku tymczasem rozwijała się prężnie nisza produkowanego za psie pieniądze kina eksploatacji, którego ojcem chrzestnym był Roger Corman, matką zaś - wytwórnia American International Pictures.
Powodem, dla którego we wstępie tej recenzji wspomniałem właśnie o "Bonnie i Clyde" (pomijając oczywistą kwestię, iż to od filmu Penna rozpoczęła się eskalacja przemocy w mainstremowym kinie ze Stanów) jest fakt, iż omawiany tutaj obraz Marka L. Lestera to w zasadzie nic innego jak biedna kopia słynnego filmu z 1967 roku. Mamy oto parę kochanków: Bobbie i Lyle'a. Ona marzy o karierze piosenkarki, on jest drobnym złodziejem, który dorabia sobie na zawodach udawanych pojedynków na rewolwery. Razem podróżują przez Stany, szukając łatwego zarobku oraz okazji do przekrętów. Wkrótce dołącza do nich trójka podobnych im "skłóconych z życiem". Przypadkowe morderstwo nocnego stróża, uczyni z tej piątki gang wyjętych spod prawa rabusiów...
Lester, który później wyreżyserował między innymi "Kommando" i "Ostry poker w małym Tokio" w tym wczesnym obrazie oferuje typową dla lat 70. rozrywkę skrojoną pod grindhouse'owe projekcje w kinach samochodowych. Wyprodukowane przez wspomnianą AIP, "Bobbie Jo and the Outlaw" w bezczelny sposób zapożycza motywy z krwistej ballady Penna i podaje je w formie przystępnej dla mało wymagającego widza. Pobrzmiewają tutaj wywrotowe idee minionej dekady, choćby w scenie spożywania halucynogennych grzybów w towarzystwie indiańskiego szamana. Jest szczypta seksu, strzelaniny, pościgi i czerwona farba. Wszystko, czego moglibyśmy oczekiwać po bezwstydnym kinie klasy B., a zarazem nic, czego w ciekawszy sposób nie zaprezentowaliby nam wcześniej bardziej utalentowani twórcy, także ci, którzy przez lata terminowali u guru niezależnej taniochy, Cormana.
Głównym powodem, dla którego po latach warto zwrócić uwagę na "Bobbie Jo..." jest osoba odtwórczyni tytułowej postaci. Lynda Carter, finalistka konkursu Miss World z 1972, którą Amerykanie pokochali jako idealne wcielenie Wonder Woman z telewizyjnego serialu z lat 1975-1979, talentem aktorskim może i nie imponuje, jest za to bez dwóch zdań urodziwa. Tym większą atrakcją dla fanów niezwyciężonej Amazonki będzie unikatowa możliwość podziwiania jej w wydaniu topless. Tak się bowiem składa, że Carter rozebrała się na ekranie tylko raz i to właśnie u Lestera.
W pewnym sensie przykra to sprawa, że głównym (jedynym?) powodem, dla którego nieliczni pamiętają dziś o będącym przedmiotem tej recenzji obrazie, jest nagi biust superbohaterki. Nikt bowiem nie będzie roztrząsać się nad kwestiami aktorstwa (tym bardziej, że nie ma za bardzo nad czym się tutaj roztrząsać), pracy operatora (phi!) czy ścieżką dźwiękową (chyba, ze kogoś rajcują rzewne przyśpiewki country), za to każda spośród osób sięgających po rzeczona pozycję z niecierpliwością czekać będzie na moment, gdy przed jej oczami mignie kawałek ciała. Cóż... Choć z drugiej strony, jakby się dobrze zastanowić, to zawsze coś: w niektórych filmach nawet nie rozebrał się nikt godny uwagi... Ocena: **½
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz