5/19/2017

The Asphalt Jungle (1950)

dir. John Huston



Podgatunek filmowy określany mianem "heist movie", może poszczycić się bogatą tradycją w amerykańskiej kinematografii. Im jednak owa tradycja dłuższa, tym ciężej z czasem w temacie powiedzieć coś nowego, zaskoczyć czymś oryginalnym, łatwo za to przedobrzyć. Dowodów na potwierdzenie dostarczają kolejne pozycje wpisujące się w ów nurt, które w dalszym ciągu, choć raczej już sporadycznie, trafiają na ekrany. W zetknięciu z ich jałowością (tytułów wymieniać nie będę, dość powiedzieć, że ostatnim pozytywnym zaskoczeniem w tej sferze były bodaj "Wściekłe psy"), tym chętniej sięga się do klasyki, by odświeżyć to, co stare, ale niszczycielskiemu upływowi czasu wciąż dzielnie się opiera. 


Do takich przypadków z pewnością zalicza się "Asfaltowa dżungla", zaadaptowany z kart książki W. R. Burnetta kryminał, jedno ze sztandarowych osiągnięć czarnego kina. Przenosimy się w nim do bezimiennego miasta na Środkowym Zachodzie Stanów, mrocznej metropolii, gdzie królują korupcja, przestępcze układy i przemoc. Tutaj też dokonać ma się zuchwały napad na jubilera, w którym udział bierze czterech zawodowców z półświatka. Plan wydaje się być dopracowany w każdym szczególe, nic nie ma prawa pójść źle. Jak to jednak zwykle bywa w takich przypadkach, nie sposób przewidzieć wszystkiego, a gdy jeden z elementów zawiedzie, wszystko inne także bierze w łeb... 


Poprowadzona z zegarmistrzowską precyzją fabuła z miejsca zdradza dotyk fachowca: w końcu John Huston to człowiek, który kino noir niejako "wynalazł" i zdefiniował, tworząc ikonicznego dla gatunku "Sokoła maltańskiego". "Asfaltowa dżungla" to jego jeszcze jedno z kolei genialne "dziecko", na którym wzorowali się i wzorować będą niezliczeni twórcy. Mamy tutaj wszystko, co w obrazie o rabunku być winno: galerię barwnych osobników, prawdziwych typów "spod ciemnej gwiazdy", zdradę powodowaną chciwością, wreszcie sam skok i jego następstwa. Nie od dziś wiadomo, że zbrodnia nie popłaca, lecz sposób, w jaki utwierdza nas w tym twórca "Skarbu Sierra Madre", tylko dowodzi jego maestrii w panowaniu nad filmową materią: końcowe sceny naładowane są napięciem i fatalizmem, przed którym bohaterowie nie są w stanie się ustrzec, pomimo swych usilnych starań. 


Sprawiedliwość jest górą, lecz moralne zwycięstwo nie przynosi w tym przypadku pokrzepienia: w trakcie rozwoju wydarzeń zaczynamy bowiem pałać do poszczególnych postaci dramatu sympatią, kibicować im w ich zmaganiach z bezlitosnym przeznaczeniem. W końcu, jak mówi w pewnym momencie jeden z bohaterów, "zbrodnia to tylko kalekie dziecko ludzkiej zaradności", a zapełniające ekran oprychy to zdane na łaskę losu figury z innej, bardziej niebezpiecznej rzeczywistości, starające się jedynie wyrwać swój kawałek nieba w świecie przesiąkniętym zepsuciem. Taki jest mrukliwy brutal Dix (jedna z najlepszych ról w dorobku Sterlinga Haydena), taki tez jest "Doc" Riedenschneider (podobnież wielki Sam Jaffe) - chodzące sprzeczności, które jednak łączy jedna rzecz: marzenie o życiu w innym, lepszym miejscu, które pomóc im zrealizować może ta "ostatnia robota". 


Są w "Asfaltowej dżungli" ukryta poezja i piękno, które cechują najwybitniejsze spośród dokonań czarnego kina. Ujawniają się w drobnych szczegółach, gestach bohaterów, niezdolnych do wyrwania się ze swej samotności. Widać ją choćby w wątku Doll (Jean Hagen), przyjaciółki Dixa, której oferuje on tymczasowy nocleg. Lub w rezygnacji, z jaką do swej klęski podchodzi szemrany adwokat Emmerich (Louis Calhern), rozdarty między lojalnością wobec żony, a pożądaniem, jakie wzbudza w nim młoda trzpiotka o smakowitej figurze Marilyn Monroe. Każde z nich boryka się ze swoją ułomnością, wybrakowaniem i każde w końcu przegrywa. Nie trzeba napadać na banki, ani kraść biżuterii, by rozumieć, o jaką stawkę toczy się ta walka.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz