5/04/2017

The Big Knife (1955)

dir. Robert Aldrich



Najpierw była sztuka autorstwa Clifforda Odetsa z 1949 roku. Z sukcesem wystawiana na Broadwayu pod batutą Lee Strasberga, sześć lat później stała się podstawą scenariusza filmowego, którego realizacji podjął się Robert Aldrich, przyszły twórca "Co się zdarzyło Baby Jane?" i "Parszywej dwunastki". 


Bohaterem opowieści jest Charlie Castle (Jack Palance), gwiazda podrzędnych produkcji, w których wciela się w jednowymiarowe postaci twardych bokserów. Właśnie kończy się jego kilkuletni kontrakt, co zbiega się w czasie z postępującym rozpadem jego małżeństwa. Charlie pragnie odmiany, wyrwania się z ograniczającego go emploi, jednak w szachu trzyma go bezwzględny producent Stanley Hoff (Rod Steiger), który grozi wyjawieniem mrocznej tajemnicy z przeszłości gwiazdora, o ile ten nie zgodzi się na przedłużenie umowy na kolejne siedem lat... 


Być czy mieć, tudzież: żyć w zgodzie z własnym sumieniem i ideałami lub też zaprzedać się. Dylemat stary jak świat, w ujęciu Aldricha wybrzmiewa z niespodziewaną mocą. Główny bohater jest postacią niejednoznaczną, pełną przeciwieństw, oportunistą zmagającymi się z własnymi demonami, pragnącym jednocześnie ucieczki od zepsucia, które go otacza i które dawno temu zdążyło go skorumpować. Jego rozdarcie staje się prawdziwe, możliwe do rozumienia przez widza, głównie za sprawą grającego pierwsze skrzypce Palance'a, wybitnego aktora drugiego planu, często obsadzanego w rolach czarnych charakterów. W tym przypadku rolę diabła przejmuje jednak inny gigant - Steiger jest wprost porywający jako pozbawiony skrupułów Hoff, odrażająca kanalia, posługująca się wymuszeniem i szantażem. Pełniący rolę "szarej eminencji" Wendell Corey wypada z kolei może mniej groteskowo, ale dzięki temu jeszcze bardziej złowieszczo. Po prawdzie, jedna scena wystarcza, aby ukradł on show współwykonawcom. Jaka - nie zdradzę, napiszę jedynie, że to jeden z tych przypadków, w których mniej znaczy więcej, a najbardziej przerażająca może być po prostu kamienna twarz, bez jakichkolwiek emocji. 


Wprawdzie na tego typu atrakcje trzeba poczekać, zapewniam jednak, że warto: "Wielki nóż" rozkręca się może trochę niespiesznie, ale w drugiej połowie zaspokaja głód napięcia w dwójnasób. Ostatnie pół godziny spędzamy już na skraju fotela, delektując się przeczuciem tragedii, przy jednoczesnym współczuciu dla naszego herosa srebrnego ekranu. Choć bowiem rozegrany w znaczącej większości we wnętrzach, ten ponury okaz kina noir posiada całą niezbędną dynamikę, której obecność w znaczącym stopniu jest zasługą pracy operatora Ernesta Laszlo. 


Niezmiernie intensywny, obraz Aldricha ma jednak pewne słabe strony: stosunkowo najmniej ciekawie wypada wątek melodramatyczny, związany z żoną Castle'a (w tej roli Ida Lupino), nazbyt rozwleczony i tak naprawdę mało istotny w kontekście właściwego trzonu historii. Tym z kolei jest właśnie motyw wewnętrznej walki toczonej z własną słabością. Ucieleśnianą w tym przypadku przez pokusę blichtru, jaką oferuje Hollywood, ta niezmordowana Fabryka Snów. W "Wielkim nożu" oglądamy jej ciemną stronę, plugawą, zdolną do niszczenia ludzkich istnień, w imię władzy i zysku. Wymowa historii pozostaje jednak przez cały czas na wskroś uniwersalna. Jak mówi w jednej ze scen przyjaciel Charlie'go, pisarz znudzony sztuczną fasadą stolicy showbusinessu, ludzie dzielą się na trzy grupy: realistów, filistynów i idealistów. Nasz bohater ma akurat nieszczęście zaliczać się do tej ostatniej kategorii. Jej członkowie mają najwięcej do stracenia.

Ocena: *****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz