Przez wiele lat obraz Teda Kotcheffa był praktycznie nieosiągalny dla masowego widza. Wyświetlony po raz pierwszy na festiwalu w Cannes w 1971 roku, spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem krytyki, jednak przepadł w dystrybucji kinowej, nie przynosząc satysfakcjonujących wyników. Brak wydań na rynku video przez blisko cztery dekady skazał film na zapomnienie. Dopiero w 2009 roku przygotowana została odrestaurowana wersja tego, ze wszech miar niedocenionego, arcydzieła z Antypodów. Jej premiera, która ponownie odbyła się na Lazurowym Wybrzeżu, wywołała niemałe poruszenie pośród widowni, dowodząc, że "Na krańcu świata" nic nie utraciło ze swej pierwotnej siły.
Bohaterem historii jest prowincjonalny nauczyciel, John Grant (Gary Bond), marzący o wyrwaniu się z wiejskiej społeczności, w której na trwałe utknął. W trakcie przerwy bożonarodzeniowej wyrusza w podróż do Sydney, gdzie czeka na niego dziewczyna. Po drodze zatrzymuje się na noc w miasteczku Bundanyabba, przez miejscowych zwanym w skrócie "Yabba". Gościnność względem przybyszy graniczy tutaj z natarczywością, o czym John będzie miał okazję przekonać się aż za dobrze...
Seans "Na krańcu świata" bez dwóch zdań zaklasyfikować należy do przeżyć prawdziwie katartycznych. Lejący się z nieba żar, pustynne, wiejące przejmującą pustką pejzaże i nieumiarkowane pijaństwo, które zdaje się być narodowym sportem australijskiego zaścianka tworzą duszny klimat rodem z sennego koszmaru, który błyskawicznie udziela się widzowi. Będący naszym przewodnikiem po tej zdegenerowanej rzeczywistości bohater, chcąc, nie chcąc, zatapia się w delirycznym trybie egzystencji tubylców. Kulminacyjnym momentem staje się inicjacyjne "polowanie" na kangury: budząca odrazę i skrajne obrzydzenie sekwencja należy do najmocniejszych pokazów bestialstwa na ekranie. Ściska w gardle i wbija w fotel poprzez stopień zawartego w niej realizmu. W uporaniu się z upiornymi obrazami bezsensownej przemocy i sadyzmu nie pomaga bynajmniej fakt, iż sceny te zostały zrealizowane podczas prawdziwych łowów, które - według relacji członków ekipy - nie odbiegały swym charakterem od tego, co obserwujemy na ekranie.
Jeśli więc spyta ktoś, o czym tak naprawdę traktuje "Na krańcu świata", to najwłaściwsza odpowiedź jaka się nasuwa, brzmi: o ludzkiej naturze. O człowieku odartym z ograniczeń narzucanych przez zasady wypracowane w ciągu tysięcy lat funkcjonowania cywilizacji. Wiecznie nawalone, zlane potem,wulgarne typy z filmu Kotcheffa w większym chyba jeszcze stopniu niż swoimi czynami, straszą swą mentalnością, nie uznając możliwości istnienia żadnej innej formy bytowania.
Jako zwierciadło ukazujące to, co wyparte, niechciane, "Na krańcu świata" jest przez cały czas trwania bezkompromisowe, a emocje, jakich dostarcza, zarezerwowane zostały dla bardzo nielicznej grupy tytułów. To gwałt na odbiorcy, w pełni jednak usprawiedliwiony, poprzez sens, jaki mu przyświeca. Poraża, miażdży, zostawia bez tchu. I dowodzi wyższości kina nad pozostałymi środkami artystycznego wyrazu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz