"Lolita" często uznawana jest za najwybitniejsze dokonanie w pisarskim dorobku Vladimira Nabokova. Pomimo ogromnej popularności powieści, tematyka, jaką podejmuje, oraz otaczająca ją od momentu publikacji aura skandalu, nie ułatwiały jej drogi na ekrany. Pierwsza ekranizacja, spod ręki Stanleya Kubricka, powstała już zaledwie cztery lata po ukazaniu się książki na rynku amerykańskim, jednak ograniczenia związane z wciąż obowiązującym wówczas kodeksem Haysa wymusiły na reżyserze znaczne ustępstwa i zmiany względem oryginału, których celem było stonowanie najbardziej drastycznych, budzących zgorszenie, elementów fabuły.
Po raz drugi na dzieło Nabokova porwano się dopiero trzydzieści pięć lat później. Realizacji podjął się Adrian Lyne, za którym ciągnęła się reputacja twórcy wyspecjalizowanego w wytrawnej erotyce, do czego w największym stopniu przyczyniły się takie tytuły, jak "Dziewięć i pół tygodnia" oraz "Fatalne zauroczenie". Podobnie jak w przypadku adaptacji z 1962 roku, tym razem również nie zabrakło kontrowersji - obraz sprawiał problemy zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie żadna w większych firm dystrybucyjnych nie chciała podjąć się rozpowszechniania. Jak to jednak często się zdarza, nie taki diabeł straszny, jak malują: Lyne wykazał się dużym wyczuciem smaku, przenosząc na taśmę filmową opowieść o profesorze literatury francuskiej opętanym obsesją na punkcie nastoletniej nimfetki, przy jednoczesnym zachowaniu wierności książce.
Tu pora na wyznanie: będąc zagorzałym admiratorem talentu Kubricka muszę z pewnym wstydem przyznać, że nieco wyżej cenię wersję Lyne'a. Może to być kwestia większej swobody, ale nie tylko. Brytyjczykowi udało się bowiem wręcz perfekcyjnie oddać ducha powieści, jej specyficzny klimat i "koloryt". Znajdziemy tutaj zarówno czarny humor, jak i tragizm, groteskowość i olbrzymią dawkę erotycznego napięcia, które jednak jest na tyle subtelne, że nie przekracza cienkiej granicy z pornografią. Urzekają detale i poszczególne sceny, jak choćby pierwsze zetknięcie się Humberta z Dolores aka Lolitą, sfilmowane w stylowo kiczowatej manierze czy pełna szaleństwa sekwencja porachunków z Clare Quiltym.
Podejmujący wszystkie najważniejsze wątki oryginału, acz nieprzeładowany scenariusz (autorstwa debiutanta, Stephena Schiffa) czy wizualna smykałka twórcy "Flashdance" to jednak tylko połowa sukcesu. Prawdziwym kluczem do niego był dobór obsady, ze szczególnym uwzględnieniem dwóch pierwszoplanowych postaci dramatu. Trudno sobie wyobrazić lepszego pretendenta do roli Humberta Humberta niż Jeremy Irons. Ze swą aparycją akademickiego wykładowcy, w parze z którą idą charakterystyczny chłód i bezbłędne wyczucie ironii, w naturalny wręcz sposób kwalifikuje się na kafkowskich bohaterów. Takim też po trosze jest narrator "Lolity", nie tylko niewolnik własnej namiętności, ale też ofiara przewrotnego losu. Jeszcze większym wyzwaniem było znalezienie odpowiedniej odtwórczyni głównej roli kobiecej. Wybrana spośród setek kandydatek Dominique Swain posiada ten trudny do określenia czar, ulotny wdzięk nimfetki, na temat którego rozpisuje się w swych dziennikach Humbert, wyróżniające ją spośród rówieśniczek nieuświadomione piętno. Grzechem byłoby nie zaznaczyć, że również drugoplanowe postaci obsadzone zostały bezbłędnie: na wymienienie zasługują zwłaszcza Frank Langella i Melanie Griffith, których partie, choć stosunkowo niewielkie, są przecież kluczowe dla całej historii.
"Lolita" Adriana Lyne'a to ekranizacja "spełniona": może rzecz właśnie w tym, że mamy w tym przypadku do czynienia z dziełem utalentowanego rzemieślnika, nie zaś skrajnego indywidualisty i wizjonera, jakim był Kubrick. Z drugiej strony, nigdy nie dowiemy się, jak wyglądałaby w pełni "wyzwolona" wariacja twórcy "Odysei kosmicznej" na temat nimfetki Nabokova. Zwykło się bowiem mawiać, że czasem mniej znaczy więcej. Owszem, mniej cenzury, oznacza więcej dla nas, widzów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz