Film Jima Jarmuscha to ekscentryczna wyprawa na rubieże jawy i snu, pełna właściwego temu twórcy specyficznego humoru i narracyjnej niefrasobliwości. Przy okazji jest to swoista zabawa schematami najbardziej amerykańskiego ze wszystkich filmowych gatunków - westernu. XIX wiek. Główny bohater - niejaki William Blake (Johnny Depp), podróżuje koleją do najbardziej wysuniętej na wschód, „białej” osady Ameryki Północnej, aby tam objąć posadę księgowego. Na miejscu okazuje się, że oferta jest już nieważna i zrezygnowany błąka się bez grosza przy duszy po nieprzyjaznym miasteczku. W wyniku zbiegu okoliczności, ląduje w łóżku z narzeczoną syna swego niedoszłego pracodawcy, a chwilę potem musi ratować się ucieczką, oskarżony o zamordowanie dwóch osób. Opiekę nad ranionym pechowcem roztacza Indianin - outsider, każący mówić na siebie „Nikt” (Gary Farmer). Wspólnie udają się w podróż bez konkretnego celu, a po piętach depczą im trzej „łowcy głów”...
Wędrówka to motyw często powracający w filmach Jarmuscha, tutaj wydaje się być ona jeszcze bardziej odrealniona niż zwykle. W trakcie oglądania widz przestawia się na rytm i logikę marzenia sennego, a tam, jak wiadomo, wiele praw ulega zawieszeniu. W końcu czy istotnie ważne jest to, kim jest nieszczęsny William? Choćby nawet był sławetnym poetą, jak utrzymuje jego czerwonoskóry towarzysz. Jak zwykle u twórcy „Mystery Train”, akcja jako taka jest mało istotna - wszystko tkwi w szczegółach: zabarwionych absurdem dialogach, niezwykłych postaciach pierwszego i drugiego planu. Najważniejsza jest jednak niepowtarzalna atmosfera, doskonale współtworzona przez urokliwą muzykę Neila Younga. Warto dać się ponieść niezwykłemu klimatowi tego obrazu, który zresztą w mig rozpoznają wielbiciele twórczości Jarmuscha. Działa on niezwykle kojąco na odbiorcę, czego nie są w stanie zakłócić nawet rzadkie wybuchy gwałtowności.
Osobna atrakcja to liczne smakowite epizody: Robert Mitchum, John Hurt, Alfred Molina, Crispin Glover, Gabriel Byrne. Niektóre zapadają w pamięć wyraźnie, inne mniej, ale mi osobiście i tak najbardziej do gustu przypadł krótki występ Iggy’ego Popa- istna perełka, przy której trudno powstrzymać się od śmiechu. Im jednak bliżej do końca, tym okazji do śmiechu jest mniej - robi się coraz bardziej ulotnie, eterycznie. Szalona eskapada ulega wyciszeniu, przeobraża się w baśń pełną duchów i spraw ostatecznych. Ocena: *****
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń