dir. Ruben Fleischer
Nowy film Rubena Fleischera nie miał łatwej drogi na ekrany. Zaczęło się od masakry w Kolorado podczas premierowego pokazu hitu Nolana „Mroczny Rycerz powstaje”. Obraz twórcy „Zombieland” w swym pierwotnym kształcie zawierał sekwencję strzelaniny rozgrywającej się w kinie. W świetle tragicznych wydarzeń w Denver, producenci zadecydowali o usunięciu sceny z filmu. Dokrętki i przerabianie scenariusza poskutkowało przesunięciem premiery o pół roku. Kiedy gotowy film wszedł już do dystrybucji, jego pochód nie okazał się być tak triumfalny, jak z początku zakładano. Większość krytyki nie zostawiła na „Gangster Squad” suchej nitki, publiczność także nie dopisała. Gdzie szukać przyczyny takiego stanu rzeczy? Czy dzieło Fleischera to rzeczywiście tak słaby obraz? W pewnym sensie tak, w innym już nie. Wszystko bowiem zależy od oczekiwań. Wybierając się do kina, nie oczekiwałem tworu wybitnego czy choćby do tego miana aspirującego. Liczyłem się także z tym, że w ramach tego konkretnego gatunku ostatnie słowo powiedziane zostało już dawno temu (zapewne gdzieś w okolicach „Chłopców z ferajny”). Łudziłem się z kolei, że nie dostanę bezmyślnej papki opartej na komputerowych trickach (brak 3D to dobry sygnał). I zapewne, właśnie z powyższych powodów, „Gangster Squad” mnie nie zawiódł. Choć nie tylko dlatego. To przede wszystkim ukłon w stronę filmów noir, rozrywka w kostiumie retro, na dodatek osadzona w stolicy światowej rozrywki. Los Angeles lat 40-ych jest tutaj… dokładnie takie, jakie powinno być. Duszne, skorumpowane i nieodparcie pociągające. Nie zawodzą również kostiumy i scenografia, dzięki którym twórcy odtwarzają atmosferę końcówki pierwszej połowy XX wieku.
Z drugiej strony faktem jest, że zawód sprawia scenariusz, który jest zdecydowanie zbyt schematyczny i w wielu momentach naciągany. Rozwój akcji łatwo przewidzieć, nawet jeśli ktoś nie interesował się nigdy przedstawionymi tutaj wydarzeniami, które mają swe oparcie w rzeczywistości (choć autorzy skryptu nie trzymali się faktów zbyt wiernie). Znów jednak wracamy do punktu wyjścia: kto przy zdrowych zmysłach będzie oczekiwał po męskiej opowieści o glinach i bandziorach innowacyjnych rozwiązań fabularnych i zaskakujących zabaw z konwencją? W swym przedziale gatunkowym, film osiąga wcale przyzwoity poziom, który porównać można choćby do takich „Nieugiętych”. Tak jak tamten tytuł, dziecko Fleischera dostarczyło mi sporo przyjemności, jakby na przekór narzekaniom ogółu.
Wpływ na mój odbiór miała również - to nie ulega wątpliwości - gwiazdorska obsada. Na planie udało się zgromadzić czołówkę znanych i lubianych, uzbieranych zarówno spośród wykonawców „młodszego” pokolenia (Brolin, Gosling), jak i tych, którzy na ekranach ostatnimi czasy widywani są rzadko lub co najwyżej sporadycznie (Nolte, Patrick). W postać pozbawionego skrupułów mafiosa Mickey Cohena wciela się Sean Penn, który stworzył bohatera wprawdzie przerysowanego, będącego karykaturalnym wcieleniem zła (pod względem mimiki i gestykulacji kłania się De Niro), ale… paradoksalnie idealnie dopasowanego do ogólnej tonacji historii. Bo – czego krytyka zdawała się nie zauważać – „Pogromcy mafii” więcej wspólnego mają z komiksową nonszalancją i eskapizmem niż z historyczną rozprawką.
W zestawieniu z najważniejszymi przedstawicielami gatunku, ta wariacja na temat „czarnego” kina jest bez szans – w tej kwestii nie ma sporów. Jednak jako produkt czysto rozrywkowy, którym jak mniemam, miał być (i jest), film Flesichera działa bez większych zarzutów. Jest stylowy, zrobiony na „luzie” (choć niektóre grepsy wygłaszane przez bohaterów zdecydowanie zdążyły dorobić się brody) i nie nuży. Ci spośród widzów, których nie przekonuje czar pogrążonego w zepsuciu Miasta Aniołów i siorbiących whiskey „ostatnich sprawiedliwych”, spokojnie mogą odjąć sobie od mojej oceny jeden punkt.
Ocena: ****
Ocena: ****
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz