11/30/2016

Shut In (2016)

dir. Farren Blackburn


Mary (Naomi Watts) jest dziecięcą psycholożką. Kobieta mieszka wraz ze swym sparaliżowanym pasierbem (Charlie Heaton) w położonym na odludziu domu, gdzie prowadzi również prywatną praktykę. Pewnego dnia znajduje w garażu jednego ze swych małoletnich podopiecznych, który właśnie uciekł od rodziny zastępczej. Mary roztacza nad nim opiekę, jednak wkrótce chłopiec znika. W związku z zapowiadaną w regionie śnieżycą, pani psycholog dokłada starań, aby odnaleźć malca. W tym samym czasie, w jej domu zaczyna dochodzić do dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk...



Farren Blackburn zdobywał szlify przy bijących rekordy popularności seriach pokroju "Doktora Who", "Luthera" czy netfliksowego "Daredevila". "Shut In" to zaledwie drugi pełnometrażowy film w jego karierze, widać jednak po nim, że reżyser sprawdza się być może jako rzemieślnik wcielający w czyn odgórnie zaplanowaną wizję, jako twórca samodzielny ma jednak rękę cokolwiek ciężką. Począwszy od pierwszych scen, widzimy, że coś tu nie gra. Widok siedzącej nad jeziorem Watts, która na ekranie smartfona ogląda audiowizualny skrót z życia przybranego syna, budzi mimowolny śmiech. Potem jest już tylko gorzej: opowiedziana bez polotu soap opera z samotną opiekunką, którą targają rozterki (warto czy nie warto opiekować się unieruchomionym na wózku inwalidzkim nastolatkiem) z czasem przeistacza się w skompilowany z szeregu klisz dreszczowiec (horror?).



Nawiedzony dom, w dodatku odcięty od świata zewnętrznego - brzmi znajomo, jednak w rękach doświadczonego twórcy z wizją, ten banał teoretycznie mógłby jeszcze wypalić. Blackburn tymczasem nie ma żadnej wizji, on tylko odklepuje kolejne punkty z listy "jak tanimi środkami postraszyć widza". Mamy więc wyskakujące zza rogu szopy pracze i inne, urągające inteligencji widza jump-scenes, mamy nocne koszmary z dziećmi w roli głównej (dzieci=creepy!) oraz powoli popadającą w obłęd bohaterkę. Kluczowy zwrot akcji przywodzi zaś na myśl jedyny pamiętny gag z drugiej części "Głupiego i głupszego", toteż i on, siłą rzeczy, wywołać musi szyderczy, bezlitosny rechot. Jak by tego było mało, scenarzystka wespół z dyrygentem całego przedsięwzięcia, mnożą absurdy i pozostają konsekwentni w swej niekonsekwencji. Mroźna sceneria Nowej Anglii pozostaje praktycznie niewykorzystana: przez cały seans wspomina się o zbliżającej się zamieci, ta jednak nie nadchodzi. Zamiast niej, w środku zimy, pośród wielkich zasp śniegu, rozpętuje się... burza z deszczem. Podobnych idiotyzmów tutaj nie brak, a ich wyliczanie dostarcza prawdziwie perwersyjnej rozkoszy, nie zamierzam jednak psuć przyjemności innym masochistom, którzy zdecydują się zmierzyć z dziełem Blackburna.



Kto i pod wpływem jakich środków zmieniających świadomość, zdecydował się wprowadzić "Osaczoną" na ekrany kin, pozostaje tajemnicą. Żadnej tajemnicy nie znajdziemy niestety w samym filmie, zrealizowanym po przysłowiowych "łebkach", do bólu schematycznym i na domiar złego, źle zagranym. Watts stara się nadać jakiegoś wyrazu swej rozlazłej, nieciekawej postaci, przegrywa jednak sromotnie w starciu z mieliznami scenariusza. Partnerujący jej Heaton jest tak groteskowo przerysowany, że spokojnie mógłby konkurować do Złotej Maliny w kategorii "najbardziej żałosny czarny charakter", co powinno dać do myślenia jury tego niechlubnego trofeum nad opcją wprowadzenia odpowiedniego wariantu nagrody. Z zestawu aktorskiego najlepiej wypada dziesięcioletni Jacob Tremblay, który wciela się w głuchoniemego pacjenta Mary... "Osaczona" spokojnie może pretendować do miana "so bad, it's good", choć mnie osobiście odstręczał cyniczny sposób, w jaki twórcy przedsięwzięcia obrażają odbiorcę. Tylko dla odważnych i wytrzymałych na wysokie stężenia głupoty.

Ocena: *




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz