11/26/2016

Eaten Alive (1977)

dir. Tobe Hooper


"Teksańska masakra piłą mechaniczną", zaledwie drugi obraz w reżyserskim dorobku Tobe Hoopera, przyniósł swemu twórcy ogólnoświatowy rozgłos i otworzył przed nim rozliczne drzwi. W naturalny sposób wywindował również oczekiwania względem kolejnego tytułu. Przystępując do kręcenia następnego filmu, Hooper postanowił pójść za ciosem i zaserwował widowni kolejną porcję groteskowo przerysowanej przemocy na amerykańskim Południu, jednak gotowy produkt okazał się być w dużej mierze rozczarowaniem. Po latach, "Zjedzeni żywcem" pamiętani są głównie jako jeszcze jeden tytuł z listy "video nasties", co, zważywszy na jakościowe zróżnicowanie ujętych na niej pozycji, ciężko uznać za rekomendację sensu stricto. 


Krwawa uczta zaczyna się w teksaskim burdeliku, z którego wydalona zostaje początkująca dama lekkich obyczajów imieniem Clara (Roberta Collins). Nie mając pomysłu dokąd się udać, dziewczyna kieruje swe kroki do położonego na uboczu motelu, prowadzonego przez Judda (Neville Brand). Judd to osobnik, którego eufemistycznie określilibyśmy jako "oryginała", ale jego specyficzny styl bycia to jeszcze nic - to jego hobby jest naprawdę dziwne, o czym Clara przekona się już niebawem... 


"Zjedzeni" spreparowani zostali według wzorców sprawdzonych przy okazji wspomnianego na wstępie majstersztyku z 1974 roku. Z "Teksańską masakrą" łączy ów film zarówno podobny styl narracji (choć tutaj zrezygnowano już z paradokumentalnej maniery), zręczność w operowaniu atmosferą, skłonność do makabry i - last but not least - wyraźne zapożyczenia z "Psychozy". Nie jest wszak tajemnicą, że lubujący się w odzieniu z ludzkiej skóry Leatherface, podobnie jak postać Normana Batesa, zainspirowani zostali osobą "rzeźnika z Plainfield", Eda Geina. Z kolei hodujący w fosie u stóp swojego hoteliku krwiożerczego krokodyla Judd to samotnik, psychopatyczny morderca i bigoteryjny mizogin w jednym. Zupełnie jak nasz stary znajomy, Norman. Podobieństw jest zresztą znacznie więcej, już sam wstęp to jawny cytat z dzieła Hitchcocka i zaprezentowanego weń rewolucyjnego podejścia do ekspozycji. 


Dorzućmy do kolekcji nietypowe (przynajmniej, jak na ówczesne standardy) narzędzie zbrodni, jakim jest kosa oraz klimatyczne miejsce akcji (wybudowana w studiu w Los Angeles scenografia sprawia wrażenie psychodelicznej wariacji na temat domku Dorotki z "Czarnoksiężnika z Oz"), a wszystko powinno być w jak najlepszym porządku. Niestety, w miksturze, jaką zaoferowali nam Hooper i scenarzysta Kim Henkel, zabrakło tego, co decydowało o wyjątkowości "Teksańskiej masakry": namacalnej wręcz grozy i innowacyjności w podejściu do prawideł rządzących horrorem. Omawiana tu opowieść o obłąkanym hotelarzu to w gruncie rzeczy bardzo wtórna, szablonowo pomyślana rozrywka. 


Na koniec pragnąłbym jednak porzucić całą tę "obiektywną" paplaninę, która nigdy nie należała do mych mocnych stron. Zgoda, "Zjedzeni żywcem" swemu starszemu o trzy lata koledze prowadnicę może w najlepszym razie czyścić. Dla każdego wytrawnego konesera gore'owych przyjemności trzyma jednak w zanadrzu szereg przyjemności, których nie sposób nonszalancko zignorować. Nie dostrzeże ich przeciętny zjadacz chleba, biedak i tak nie nadąża za swą szarą egzystencją. Te grzeszne uciechy zarezerwowane są dla wybranych.

Ocena: ***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz