11/12/2016

Magic in the Moonlight (2014)

dir. Woody Allen


"Miłość jest prawem, miłość podług woli", głosił w spisanej przez siebie "Księdze Prawa" Aleister Crowley. Wprawdzie zamiast niesławnego maga, w swym najnowszym filmie Woody Allen znacznie chętniej przywołuje Fryderyka Nietzsche, niemniej magia nierozerwalnie zdaje się tutaj łączyć z pojęciem miłości właśnie. Miłości jako niewytłumaczalnego w sposób racjonalny zjawiska, zdolnego uśmierzać ból egzystencji czy wręcz nadawać jej sens, nawet jeśli jest to sens jedynie... iluzoryczny.


Głównym bohaterem "Magii w blasku księżyca" jest światowej sławy prestidigitator nazwiskiem Stanley Crawford (Colin Firth). Ukryty pod pseudonimem Wei Ling Soo, dokonuje on na scenie rzeczy pozornie niemożliwych, w prywatnym życiu jest jednak uosobieniem skrajnego cynizmu i niewiary we wszystko, co nadprzyrodzone. Postawa owa znajduje szczególny wyraz w jego prywatnej krucjacie skierowanej przeciwko wszelkiej maści hochsztaplerom, którzy z żerowania na łatwowierności maluczkich uczynili sposób na życie. Kolejnym celem Stanleya staje się młoda Amerykanka, Sophie Baker (Emma Stone), zdolna ponoć nawiązywać kontakt ze zmarłymi i przewidywać przyszłość. Iluzjonista postanawia ją za wszelką cenę zdemaskować...


44. obraz twórcy "Annie Hall", podobnie jak sporą większość pozycji z jego dorobku, zaklasyfikować można jako komedię romantyczną. Zaprawioną ironią i ciętymi liniami dialogowymi, niemniej nie pozbawioną wdzięku i czaru. Słynny reżyser osadził akcję swego dzieła w latach 20. XX wieku, kiedy to okultyzm był w kręgach arystokracji niezwykle popularny, ale bardziej od samego pojęcia "magii" interesować zdaje się go koloryt czasów, staroświecki sznyt, celebrowane już wcześniej chociażby w "O północy w Paryżu". Wprawdzie przez moment Nowojorczyk zabawia się z widzem, sugerując, że może mimo wszystko istnieje "coś więcej". Zaraz potem wraca jednak do właściwego sobie sceptycyzmu, do bycia Allenem, którego świętości się nie imają i który byłby w stanie zawstydzić najbardziej elokwentnego teologa. Słowem: to wciąż Allen, jakiego kochamy.


W związku z powyższym, każdy fan reżysera spokojnie może zignorować narzekania tych, którzy zwyczajowo zżymają się, że "Woody się powtarza". W końcu na pewno istnieją gdzieś twórcy, którzy za każdym razem zaskakują czymś nowym, których inwencja się nie wyczerpuje. Good for them! Czasem jednak milej usłyszeć znajome nuty, by poczuć się jak w domu. Bo czyż na przestrzeni kolejnych dekad Woody Allennie oferuje swoim widzom swoistej przystani? Czyż nie dlatego właśnie wybieramy się na jego filmy, bo wiemy, jakie implikacje się z tym wiążą? Począwszy od charakterystycznych napisów początkowych, którym niezmiennie akompaniuje rzewny jazz z początków minionego wieku czujemy, że w ekran wstępuje... magia. 

Ocena: ****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz