Nowoczesny apartamentowiec, pomyślany jako azyl dla jego elitarnych mieszkańców. Czterdzieści pięter betonu i stali. Im wyższa kondygnacja, tym większy prestiż mieszkańca, niższe poziomy z kolei zarezerwowane zostały dla uboższych, mniej poważanych warstw. Gdzieś pomiędzy plasuje się doktor Robert Laing (Tom Hiddleston), nowy lokator budynku. Wykształcenie i zawód gwarantują mu wprawdzie określony status, to jednak zbyt mało, aby wkupić się w łaski snobistycznej śmietanki, o czym młody lekarz szybko przekonuje się na własnej skórze. Specyfika jego położenia - brak akceptacji ze strony VIP-owskiej społeczności i odcinające go od plebejskich nizin aspiracje - będzie stanowić atut w decydującym momencie, gdy na dobre rozgorzeje wojna klas...
Oparty na powieści J.G. Ballarda obraz Bena Wheatleya to antyutopijna groteska, w której czarny humor przeplatany jest środkami wyrazu rodem z horroru. Powracający w twórczości autora "Kokainowych nocy" motyw wspólnoty idealnej, która przemienia się w mikroskopijne piekło, dla Brytyjczyka stał się punktem wyjścia dla studium absurdu. Galeria zdziwaczałych postaci, jakie zaludniają ekran, przypomina w pewnym stopniu upiorną brać sąsiedzką z "Lokatora" Polańskiego, tyle że surrealistyczno-purnonsensowy wymiar dorobku Topora wzbogacony został tutaj o socjologiczny komentarz.
Od strony czysto formalnej, "High-Rise" ma prawo przyprawiać o zawrót głowy: to prawdziwy kalejdoskop wrażeń, w którym przepych styka się z turpizmem. Natłok obrazów łączonych za pomocą efektownego montażu czyni z filmu hedonistyczny wideoklip i perwersyjną baśń w jednym. Wheatley, idąc tropem literackiego oryginału i na przekór współczesnym trendom, zdecydował się pozostawić akcję w objęciach włochatych lat 70., co z kolei umiejscawia całą historię w stylistyce retro. Takim zagraniom mogę ze swej strony jedynie przyklasnąć. Inna sprawa, że skupienie na formie owocuje zaburzeniami na poziomie narracyjnym. Fabularny chaos sięga zenitu w środkowej części historii, a efekty tego rozgardiaszu można przyrównać do żartu zastosowanego przez Roberta Rodrigueza w "Planet Terror", kiedy to plansza tekstowa w kluczowym momencie akcji informowała widzów, iż jedna z rolek z filmem uległa zagubieniu. Twórca "Kill List" nie tyle gładko, co nazbyt nonszalancko przeskakuje z początkowej sielanki, do koszmarnej rzeczywistości barbarzyńskiego ustroju kastowego. Ciężko oprzeć się wrażeniu, że był to nie tyle celowy zabieg, co wynik roztargnienia duetu scenarzystka-reżyser.
"High-Rise" jest więc dla widza źródłem przykrego dylematu. Doskonale wiadomo, w jakim kierunku cała ta dystopijna igraszka zmierza, łatwo więc to, co reżyser pomija, sobie "dosztukować". Tym jednak, co w trakcie seansu uwiera najbardziej to fakt, że w gestii widza do dopowiedzenia pozostaje dramaturgiczna głębia. Wheatley wie doskonale, co i od kogo podbierać, sprawia jednak przy tym wrażenie, jak gdyby nie był pewien jakimi środkami uposażyć te zapożyczenia w trwalszą, bardziej stymulującą intelektualnie treść. Jego dzieło to rozbuchana, postmodernistyczna błyskotka, pełna zachwycających konceptów, które złączone w jedno nie są niestety w stanie przekonać. Świta w tym obietnica, nadzieja na prowokacyjny pamflet, do spełnienia jednak daleko. Spośród wielu postaci, wobec których Wheatley zaciągnął dług wdzięczności, w tym przypadku na pierwszy plan zdaje się wysuwać persona Davida Cronenberga. Patrząc wstecz na filmografię Kanadyjczyka, pamiętając przestrogę zawartą choćby w jego wczesnym dziele "Dreszcze", łatwo dojść do konkluzji, że brytyjski uczeń po uszy tkwi w przeszłości. Łatwo go zrozumieć, ciężej pochwalić. Ocena: ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz